Bernardo Bertolucci. Foto A. Zakrzewicz |
Kiedy pozostali sami w rodzinnym mieszkaniu, w Paryżu, bo rodzice wyjechali
na wakacje – rodzeństwo Isabelle i Theo, zapraszają do siebie Matthew, młodego
Amerykanina, poznanego przed Cinematheque. Zamykają się w trójkę w nastrojowym
apartamencie, oddając się zabawie w odgadywanie scen z filmów oraz wyznaczając
sobie kary za niepoprawną odpowiedź. Jako pionki w grze, której ekstremalne
reguły sami sobie wyznaczyli, młodzi eksperymentują z emocjami, uczuciami,
erotyzmem, seksem i używkami, rozmawiając przy okazji o polityce. Za oknami,
daleko na ulicy, rozpoczyna się paryski marzec 1968 roku...
Tak można streścić scenariusz najnowszego filmu „The Dreamers” Bernarda Bertolucciego, który wszedł na ekrany kin w wielu krajach świata. Włoska krytyka przyjęła go źle, zarzucając reżyserowi klaustrofobię. W paryskim mieszkaniu zamknął trójkę młodych ludzi, którzy uprawiają seks licząc ilość penetracji jak dorośli, a nie jak osoby w wieku dojrzewania. Zredukował podłoże społeczno-historyczno-kulturalne do minimum w tle, nie tłumacząc czym tak naprawdę był 1968 rok i przedstawiając go jako akt rewolucji burżuazyjnej. Wysterylizował punkt widzenia, pokazując tamten marzec poprzez własny pryzmat. - „To nie film jest klaustrofobiczny? To ja jestem klaustrofilem.” – bronił się Bertolucci.
Maestro od jakiegoś czasu mieszka przeważnie w Londynie. Do Rzymu przybył między innymi na spotkanie w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Zagranicznych i na kilka wieczorów promocyjnych. Romy nigdy nie lubił, a ostatnio stara się przebywać jak najmniej we Włoszech, bo czuje się emigrantem kulturalnym. Kiedy kilka miesięcy temu zadzwoniłam do jego biura prasowego, aby ustawić się w kolejce po wywiad, odpowiedziano mi: „Mistrz kręci i nie udziela wywiadów, okazją do rozmów z dziennikarzami będzie jego najnowszy film o marcu 1968 roku...”
Teraz, kiedy dziennikarze zarzucają sławnemu reżyserowi, że „The Dreamers”, ma nie wiele wspólnego z prawdziwym 68, Bertolucci odpowiada: - „Od kiedy zacząłem kręcić, mówiłem od razu, że nie jest to film o marcu 1968 roku. To nie jest film polityczny o tamtym pokoleniu, gdybym miał o tym mówić nakręciłbym zupełnie co innego. Tematem jest tęsknota do młodości, jak w „Les enfants terribles” Cocteau. Chciałem, aby do końca pozostała wątpliwość czy jest to film o 68, czy też film o teraźniejszości. Jest wiele momentów, w których ci młodzi przypominają młodych współczesnych. Mogli by zejść z ekranu i nikt by się nie zorientował, że pochodzą z innej epoki. Oni tak naprawdę są teraźniejsi. Kręcąc film nie prosiłem, aby zobaczyli dokumenty z tamtych lat i nauczyli się jak mówiła, jak się poruszała, jak wyrażała poprzez gesty ówczesna młodzież. Są teraźniejsi...
Mój film skierowałem do osób młodych, które są zafascynowane młodością. Zamiast opowiadać współczesnej młodzieży o tamtych czasach i dokonywać własnego rozrachunku z nimi, chciałem powiedzieć, zobaczcie - jeżeli warto było buntować się wtedy, tym bardzej warto buntować się dzisiaj.”
Czy Bertolucci chciał zrobić z „The Dramers” film o marcu 1968 roku w Paryżu i mu się nie udało?, czy też od początku kręcił własną wizję świata? – od niego nigdy się nie dowiemy... Mistrz nie lubi być krytykowany i ma gotowe alibi – „Mój film śni młodych, którzy śnią. Młodzi są pełni pożądania, pożądanie ich pożąda. Są w rękach pożądania, ale i film jest pełen pożądania. Ja myślę o tym filmie, jakby to on był osobą. Jest to fenomen dla mnie stosunkowo nowy. I kto wie, czy to nie ja się identyfikuję całkowicie z tym filmem. Widzę, że ilekroć zaczynam mówić o Theo, Matthew i Isabelle, otwieram dyskusję wykraczającą poza film, dotyczącą wielu aspektów życia.
Eros i Thanatos
Bertolucci posunął się w latach, jak wszyscy. Podpiera się laską, nie dbając jednak o ten szczegół. Kiedy opowiada z ożywieniem, w jego oczach można odczytać nieustanne pragnienie prowokacji, inteligentną przewrotność i kpinę. Dziennikarzom, którym „Marzyciele” przypominają „Ostatnie tango w Paryżu”, bo i tam, jak zresztą we wszystkich jego filmach, miłość tańczy ze śmiercią w korowodzie życia, odpowiada wyzywająco – „Tak i nie” – potem tłumaczy – „W ostatnim moim filmie miłość nie kończy się śmiercią, bo przez okno wpada kamień, który zmienia przeznaczenie i przywołuje bohaterów do życia. „Ostatnie tango w Paryżu” było natomiast filmem o desperacji dojrzałego mężczyzny, który chce umrzeć, i chce aby świat umarł razem z nim. Erotyzm w „Ostatnim tangu” był więc bardzo ciężki – miał swój ciężar specyficzny. „The Dreamers” jest filmem o wiele pogodniejszym, choć i tu samobójstwo Isabelle jest też próbą zabójstwa. Ona nie tylko chce zabić siebie, ale i swoich towarzyszy. Usprawiedliwia ją jednak coś, co powiedziała na początku. Kiedy obudziła się w tym egzotycznym namiocie, szukając ostatnich kropel Château Lafitte na dnie butelki zobaczyła czek i zrozumiała, że w domu byli rodzice. We wcześniejszej scenie, Matthew pytał Isabelle: „Co byś robiła, gdyby rodzice odkryli, że kochasz swojego brata Theo?”. Ona mówi najpierw, że nie mogą tego odkryć. Kiedy jednak on powtarza pytanie - odpowiada, że zabije się.
Gdy więc Isabelle zorientowała się, że rodzice odkryli sekret, próbuje otruć gazem siebie i dwóch chłopców. Nie udaje jej się, bo przez okno wpada kamień. Są uratowani przez to, co dzieje się na zewnątrz. Są uratowani przez życie.
Moim zdaniem Eros bez Thanatos to jak spaghetti bez sosu pomidorowego” – Maestro kończy swój poważny wywód o miłości i śmierci, budząc śmiech na sali. Po chwili kontynuuje opowieść o „Marzycielach” – „W książce Gilberta Adair, na podstawie jakiej napisał on również scenariusz, Matthew umiera na barykadzie. Powiedziałem mu, że jest podane we wszystkich podręcznikach historii, że nie było żadnego zabitego w rozruchach paryskich w 1968 roku. Zachowałem natomiast fakt książkowy, że rodzeństwo to bliźniaki nie jedno jajeczne”.
Dziennikarzom zainteresowanym tabu kazirodztwa, jakie także przeplata się w jego twórczości dość maniakalnie, odpowiada żartem: - „W filmie nie ma kazirodztwa, bo bliźniaki są złączone ze sobą przez dziewięć miesięcy, więc stosunek ich jest już tak bliski, że po urodzeniu, w przypadku jakiegokolwiek stosunku nie może być już mowy o kazirodztwie. Wiemy, że Isabelle była dziewicą przed spotkaniem z Matthew, więc to jej pożądanie w stosunku do brata jest bardziej psychologiczne i słowne, niż fizyczne. Oni są jedną i tą samą rzeczą. Nie istnieje niestety takie słowo jak „bliźniactwo”, czy „bliźniaczenie się”, ale właśnie to przemówiło do młodzieży najbardziej i stało się już „kultowe”. Kiedy rodzeństwo zaprasza nowego przyjaciela na kolację, Isabelle i Theo wpychają go do windy, jakby chcieli go uwięzić i mówią mu „Jesteśmy zaraźliwi”. To odniesienie do Cocteau, scena ta jest przeszyta dreszczem mitologii dojrzewania. „Zanim się poznamy musisz wiedzieć, że jesteśmy zaraźliwi”. – to jest bardzo piękne zdanie...
Przed i po 1968
Tak można streścić scenariusz najnowszego filmu „The Dreamers” Bernarda Bertolucciego, który wszedł na ekrany kin w wielu krajach świata. Włoska krytyka przyjęła go źle, zarzucając reżyserowi klaustrofobię. W paryskim mieszkaniu zamknął trójkę młodych ludzi, którzy uprawiają seks licząc ilość penetracji jak dorośli, a nie jak osoby w wieku dojrzewania. Zredukował podłoże społeczno-historyczno-kulturalne do minimum w tle, nie tłumacząc czym tak naprawdę był 1968 rok i przedstawiając go jako akt rewolucji burżuazyjnej. Wysterylizował punkt widzenia, pokazując tamten marzec poprzez własny pryzmat. - „To nie film jest klaustrofobiczny? To ja jestem klaustrofilem.” – bronił się Bertolucci.
Maestro od jakiegoś czasu mieszka przeważnie w Londynie. Do Rzymu przybył między innymi na spotkanie w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Zagranicznych i na kilka wieczorów promocyjnych. Romy nigdy nie lubił, a ostatnio stara się przebywać jak najmniej we Włoszech, bo czuje się emigrantem kulturalnym. Kiedy kilka miesięcy temu zadzwoniłam do jego biura prasowego, aby ustawić się w kolejce po wywiad, odpowiedziano mi: „Mistrz kręci i nie udziela wywiadów, okazją do rozmów z dziennikarzami będzie jego najnowszy film o marcu 1968 roku...”
Teraz, kiedy dziennikarze zarzucają sławnemu reżyserowi, że „The Dreamers”, ma nie wiele wspólnego z prawdziwym 68, Bertolucci odpowiada: - „Od kiedy zacząłem kręcić, mówiłem od razu, że nie jest to film o marcu 1968 roku. To nie jest film polityczny o tamtym pokoleniu, gdybym miał o tym mówić nakręciłbym zupełnie co innego. Tematem jest tęsknota do młodości, jak w „Les enfants terribles” Cocteau. Chciałem, aby do końca pozostała wątpliwość czy jest to film o 68, czy też film o teraźniejszości. Jest wiele momentów, w których ci młodzi przypominają młodych współczesnych. Mogli by zejść z ekranu i nikt by się nie zorientował, że pochodzą z innej epoki. Oni tak naprawdę są teraźniejsi. Kręcąc film nie prosiłem, aby zobaczyli dokumenty z tamtych lat i nauczyli się jak mówiła, jak się poruszała, jak wyrażała poprzez gesty ówczesna młodzież. Są teraźniejsi...
Mój film skierowałem do osób młodych, które są zafascynowane młodością. Zamiast opowiadać współczesnej młodzieży o tamtych czasach i dokonywać własnego rozrachunku z nimi, chciałem powiedzieć, zobaczcie - jeżeli warto było buntować się wtedy, tym bardzej warto buntować się dzisiaj.”
Czy Bertolucci chciał zrobić z „The Dramers” film o marcu 1968 roku w Paryżu i mu się nie udało?, czy też od początku kręcił własną wizję świata? – od niego nigdy się nie dowiemy... Mistrz nie lubi być krytykowany i ma gotowe alibi – „Mój film śni młodych, którzy śnią. Młodzi są pełni pożądania, pożądanie ich pożąda. Są w rękach pożądania, ale i film jest pełen pożądania. Ja myślę o tym filmie, jakby to on był osobą. Jest to fenomen dla mnie stosunkowo nowy. I kto wie, czy to nie ja się identyfikuję całkowicie z tym filmem. Widzę, że ilekroć zaczynam mówić o Theo, Matthew i Isabelle, otwieram dyskusję wykraczającą poza film, dotyczącą wielu aspektów życia.
Eros i Thanatos
Bertolucci posunął się w latach, jak wszyscy. Podpiera się laską, nie dbając jednak o ten szczegół. Kiedy opowiada z ożywieniem, w jego oczach można odczytać nieustanne pragnienie prowokacji, inteligentną przewrotność i kpinę. Dziennikarzom, którym „Marzyciele” przypominają „Ostatnie tango w Paryżu”, bo i tam, jak zresztą we wszystkich jego filmach, miłość tańczy ze śmiercią w korowodzie życia, odpowiada wyzywająco – „Tak i nie” – potem tłumaczy – „W ostatnim moim filmie miłość nie kończy się śmiercią, bo przez okno wpada kamień, który zmienia przeznaczenie i przywołuje bohaterów do życia. „Ostatnie tango w Paryżu” było natomiast filmem o desperacji dojrzałego mężczyzny, który chce umrzeć, i chce aby świat umarł razem z nim. Erotyzm w „Ostatnim tangu” był więc bardzo ciężki – miał swój ciężar specyficzny. „The Dreamers” jest filmem o wiele pogodniejszym, choć i tu samobójstwo Isabelle jest też próbą zabójstwa. Ona nie tylko chce zabić siebie, ale i swoich towarzyszy. Usprawiedliwia ją jednak coś, co powiedziała na początku. Kiedy obudziła się w tym egzotycznym namiocie, szukając ostatnich kropel Château Lafitte na dnie butelki zobaczyła czek i zrozumiała, że w domu byli rodzice. We wcześniejszej scenie, Matthew pytał Isabelle: „Co byś robiła, gdyby rodzice odkryli, że kochasz swojego brata Theo?”. Ona mówi najpierw, że nie mogą tego odkryć. Kiedy jednak on powtarza pytanie - odpowiada, że zabije się.
Gdy więc Isabelle zorientowała się, że rodzice odkryli sekret, próbuje otruć gazem siebie i dwóch chłopców. Nie udaje jej się, bo przez okno wpada kamień. Są uratowani przez to, co dzieje się na zewnątrz. Są uratowani przez życie.
Moim zdaniem Eros bez Thanatos to jak spaghetti bez sosu pomidorowego” – Maestro kończy swój poważny wywód o miłości i śmierci, budząc śmiech na sali. Po chwili kontynuuje opowieść o „Marzycielach” – „W książce Gilberta Adair, na podstawie jakiej napisał on również scenariusz, Matthew umiera na barykadzie. Powiedziałem mu, że jest podane we wszystkich podręcznikach historii, że nie było żadnego zabitego w rozruchach paryskich w 1968 roku. Zachowałem natomiast fakt książkowy, że rodzeństwo to bliźniaki nie jedno jajeczne”.
Dziennikarzom zainteresowanym tabu kazirodztwa, jakie także przeplata się w jego twórczości dość maniakalnie, odpowiada żartem: - „W filmie nie ma kazirodztwa, bo bliźniaki są złączone ze sobą przez dziewięć miesięcy, więc stosunek ich jest już tak bliski, że po urodzeniu, w przypadku jakiegokolwiek stosunku nie może być już mowy o kazirodztwie. Wiemy, że Isabelle była dziewicą przed spotkaniem z Matthew, więc to jej pożądanie w stosunku do brata jest bardziej psychologiczne i słowne, niż fizyczne. Oni są jedną i tą samą rzeczą. Nie istnieje niestety takie słowo jak „bliźniactwo”, czy „bliźniaczenie się”, ale właśnie to przemówiło do młodzieży najbardziej i stało się już „kultowe”. Kiedy rodzeństwo zaprasza nowego przyjaciela na kolację, Isabelle i Theo wpychają go do windy, jakby chcieli go uwięzić i mówią mu „Jesteśmy zaraźliwi”. To odniesienie do Cocteau, scena ta jest przeszyta dreszczem mitologii dojrzewania. „Zanim się poznamy musisz wiedzieć, że jesteśmy zaraźliwi”. – to jest bardzo piękne zdanie...
Przed i po 1968
Bertolucci jest rozmówcą niezwykle błyskotliwym i znakomitym gawędziarzem o wielkiej erudycji. Nie unika osobistych pytań, wielkich tematów i mówi to, co myśli - „We Włoszech, w ostatnich czasach słyszy się coraz częściej głosy, że 68 był całkowitym bankructwem. Moim zdaniem są to pozycje, jakie trzeba określić używając języka nowoczesnego, telewizyjnego – są to próby rewizjonizmu historycznego. To, że 68 był fiaskiem, mówią najczęściej bohaterowie tamtych lat, którzy wcześniej rzucali mołotowami, a dziś są po stronie prawicowej władzy jako wydawcy i dyrektorzy środków masowego przekazu. Ja nadal uważam, że 68 był wielką i ważną rewolucją tego wieku. Nasze współczesne życie, nasze obyczaje i mody, nie mogłyby być takie jakie są, bez 68. Wiek XX dzieli się na „przed 68” i „po 68”. Kto przeżył tę cezurę rozumie to doskonale. Przed 68 życie było zupełnie inne, było całkowicie podporządkowane tradycjom, prawom, obowiązkom. Teraz jednostka jest wolna. Wszystko, co stało się po 68, zostało ukształtowane według tego modelu kulturowego. Negowanie tej rewolucji obyczajowej i duchowej jest dla mnie rewizjonizmem...
Dla mnie 1968 zaczął się od rzutu kamieniem. W filmie rewolucja jest dopiero w zalążku, to jej początki. Widać młodzież uciekającą na ulicy przed policją, dochodzi do pierwszych starć na uniwersytecie, rozkleja się plakaty z twarzą Mao. „Marzyciele” nie proponują się jako rekonstrukcja socjologiczno-historyczna, mająca na celu przedstawienie pejzażu ludzkiego tamtych lat... Bohaterzy, stają tylko przed jedynym dylematem, czy iść na barykady?, czy wybrać drogę pacyfistyczną, „amerykańską”? Pamiętam, że w tamtych czasach miałem wielu amerykańskich przyjaciół hippisów, którzy byli integralistami pacyfistycznymi. Wszyscy palili swoje książeczki wojskowe, aby uniknąć Wietnamu i uciekali do Europy.
Kiedy kręciłem ostatnią scenę, gdy Theo – czyli młody Luis Garrel, bierze do ręki butelkę z benzyną i biegnie na barykadę, myślałem o wojnie w Iraku i o tym jak bardzo role się odwróciły. Teraz Europejczycy stali się pacyfistami, a Amerykanie zmilitaryzowali się mentalnie. Tamtego wieczoru, zastanawiałem się, jak to możliwe, że dziś nie ma Amerykanów, którzy protestują przeciwko wojnie, albo jeżeli są – jak to się dzieje, że te głosy nie docierają do nas?
Mój film jest więc przede wszystkim o teraźniejszości. Chciałem przekazać młodym ludziom jedną ważną rzecz - kiedy w 1968 roku szło się spać, miało się zawsze wrażenie, że jutro to nie będzie następny dzień - lecz przyszłość. Miało się wtedy jasną koncepcję przyszłości. Co znaczy przyszłość? Znaczy, że jutro wszystko jest możliwe: wojna, rewolucja, całkowite wywrócenie świata do góry nogami. Świat się zmienia, ale i my zmieniamy świat.
Dzisiejsze młode pokolenie jest zbyt przyduszone przez konformizm telewizyjny i nie zna tego uczucia...
Wymiar polityczny i filozoficzny
Od czasów Pasolinowskich istnieje u Bertolucciego wyraźne pragnienie analizy i interpretacji politycznej wymiaru ludzkiej egzystencji. Jego filmy nie były nigdy manifestem propagandowym, interesował go jednak zawsze wpływ polityki na życie jednostki. Być może dla niektórych, zwłaszcza w naszym kraju – były to wątpliwe pod względem ideologicznym fascynacje, faktu nie da się jednak ukryć: reżyser „XX wieku” był i jest upolityczniony.
- ”Muszę przyznać się, że w młodości zdarzyło mi się użyć przemocy” – mówi – „Przemocy fizycznej nigdy, przemocy werbalnej – owszem, tak. W 1964 roku nakręciłem film „Przed rewolucją” – historia młodego drobnomieszczanina-komunisty z prowincji, zastanawiającego się nad wyborem drogi życiowej. To, co w filmie mówił wtedy bohater Fabrizio, przypominało bardzo język polityczny przyszłych lat. Okres zaangażowania politycznego przeżyłem właśnie wtedy. Kiedy przyszedł 68 byłem już tylko obserwatorem. Ten mój film, który we Włoszech został wyśmiany przez krytykę i odłożony na półkę, był wyświetlany w Paryżu w 1967 i odniósł sukces.”
Choć o tym bardzo autorskim dziele już się nie pamięta, Mistrz wraca często do niego. Pozostał na zawsze symbolem jego życia w zawieszeniu i kompleksu wykształconego burżuazyjnego inteligenta, który chciał zostać marksistą. Odzwierciedla jego osobisty dramat członka pokolenia niezdecydowanego, które spóźniło się na Ruch Oporu i urodziło za wcześnie, aby utożsamić się z beatnikami.
- „W 1968, moi przyjaciele Godard i Marco Bellocchio byli zafascynowani maoizmem. Gdy pojechałem kręcić „Ostatniego cesarza”, myślałem na planie wielokrotnie - jakie to dziwne, że los popchnął do Chin właśnie mnie, a nie moich przyjaciół, którzy ten kraj tak kochali? W tamtych czasach dyskutowaliśmy wiele. Dialog w „The Dreamers” pomiędzy Matthew i Theo, kiedy piją dobre wino i rozmawiają o Mao jako o wielkim reżyserze historii, który kieruje masami, jak by to byli aktorzy drugoplanowi w masowym teatrze ulicy. To były dyskusje jakie prowadziłem z Godardem i Bellocchio, kłócąc się z nimi zawzięcie. W końcu tak byłem na nich wściekły, że zapisałem się do Partii Komunistycznej.”
Dziennikarzom pytającym o wymiar religijny jego życia, odpowiada z kpiną w głosie: - „W przeciwieństwie do Bellocchia i Godarda, w mojej twórczości religia katolicka nie miała nigdy większego ciężaru. U Bellocchia, który jest zdeklarowanym ateistą, w jego „Godzinie religii” oglądamy to niesamowite środowisko katolickie, którego ja nigdy nie poznałem, a w filmie o Moro nawet „terroryści z BR” robią znak krzyża...
W moim kinie nigdy nie przejmowałem się religią, tylko przy „Małym Buddzie” - ale i tam, buddyzm, bardziej niż religią, był dla mnie wielką filozofią. Nigdy w życiu nie miałem „odlotów” religijnych. Mam nadzieję, że nie skończę jak ci, którzy przez całe życie byli ateistami, a na starość nawrócili się.”
Emigrant kulturalny
Na pytanie czy Bertolucci czuje się dobrze w rodzinnym kraju, w aktualnej sytuacji politycznej i czy uważa, że we Włoszech panuje cenzura? - sławny reżyser znowu odpowiada żartem – „Na szczęście we Włoszech kasta dziennikarska jest tak silna, że jak tylko próbuje się ją ruszyć od razu podnosi się krzyk, że gwałci się wolność słowa. To mnie trochę uspakaja.” – później uśmiech znika z jego twarzy.
- „Nie. Nie czuję się dobrze we własnym kraju, ale zdarzyło się mi to już wcześniej, w latach 80-tych, kiedy smród korupcji był nie do zniesienia. Za korupcją idzie zawsze okropny cynizm, a wobec cynizmu ja czuję się bezbronny. Już wtedy powiedziałem sobie, że nie mogę kręcić w tym kraju i rozpocząłem moją emigrację kulturalną najpierw w Chinach, później w Afryce i Nepalu. Musiałem oddalić się, gdyż nie byłem w stanie zainteresować się rzeczywistością włoską. Później w 1992 roku wybuchły „Czyste ręce”.
Niestety muszę przyznać się, że w „Czyste ręce”, zainwestowałem bardzo naiwnie zbyt wiele moich nadziei. Myślałem, że to była znakomita okazja dla Włochów do refleksji nad ich polityczną reprezentacją oraz narodowymi przywarami. Wydawało mi się, że była to okazja, by Włosi rozliczyli się z przeszłością. Chyba nic takiego się nie stało...
Rozczarowało mnie także kino włoskie przytłoczone układami politycznymi. Żyjąc ostatnio najczęściej w Londynie, nie mogłem się nawet pochwalić znajomym, że widziałem dobry włoski film
Co się stało? Pytam sam siebie i jeszcze nie znalazłem odpowiedzi. Stoimy w obliczu nowego fenomenu, który akurat u nas nazywa się Berlusconi, a gdzie indziej nazywa się Murdoch. Mam nadzieję, że berluskonizm nie okaże się chorobą zakaźną bo ten wirus może być niebezpieczny dla wszystkich...”
Widać, że coś gryzie sumienie Bertolucciego. Nikt nie pyta go jednak złośliwie, jak to się stało, że dystrybutorem we Włoszech jego najnowszego filmu „The Dreamers” jest firma Medusa, należąca do Berlusconiego. No, cóż - filmy można kręcić jako produkcję niezależną, później jednak trzeba aby trafiły na ekran i zarobiły – a sieć dystrybucji filmowej w tym kraju należy do premiera, tak jak telewizje i inne media.
- „Wcześniej myślałem, że w kraju, w jakim panuje represja jakiegokolwiek typu, reakcją jest zawsze bunt. Teraz jednak przekonuję się, że represji może odpowiadać również depresja, uśpienie lub obojętność i wszystko to prowadzi do kompromisu.
Przyznaję się że odczuwam głęboki wstręt wobec autoreprezentacji władzy w tym momencie. Najbardziej bolesny jest jednak fakt, że to włoska lewica zawiniła...”
Polityka i kino
Reżysera „Konformisty” najbardziej boli to, że lewicowy rząd, będąc u władzy, nie zdawał sobie sprawy z tego jak ważnym instrumentem politycznym jest kultura. – „Kiedy chodziłem jeszcze na kolacje z D’Alemą i Veltronim, pytałem ich czego chcą od telewizji publicznej? Tego by tworzyła kulturę, czy tego by miała wysoką oglądalność? Po namyśle odpowiedzieli mi, że to drugie bo Berlusconi wygrał wybory dzięki telewizji.” – mówi z żalem. - „Fakt, że lewica pozwoliła na pauperyzację umysłów Włochów jest niewybaczalny. Na nią spada wina, że ludzie nie umieli obronić się przed Berlusconim. Wystarczyło uzbroić ich w kulturę. Zaprojektować, wytworzyć i dać ludziom do rąk broń kulturalną, było jedyną szansą aby przeciwstawić się „berluskonizmowi”. Przywódcy lewicowi znaleźli się natomiast nadzy, bez zbroi kulturalnej, jaką przez dziesięciolecia ukuły w tym kraju Ruch Oporu, związki i inteligencja lewicowa.”
Kiedy pada pytanie o rolę inteligencji w życiu politycznym i jej odpowiedzialność, Bertolucci waha się przez chwilę, potem kontynuuje rozżalony – „Inteligencja została poniżona i obrażona, w związku z czym zdolności do analizy zredukowały się. Zbyt długo nie chcieliśmy widzieć, co się wokół dzieje. Uspokajał nas fakt, że lewica Zachodnioeuropejska była zupełnie inna niż ta Wschodnioeuropejska, i że nigdy nie wypaczyła się stając reżimem. Doprowadziło nas to do autogloryfikacji i rozkładu. Drugim problemem jest jak mówić? Wiele osób ma do przekazania rzeczy ważne i głębokie, nie potrafi jednak tego zrobić. Podziwiam bardzo Morettiego. Moim zdaniem on został nawiedzony. Ten jego zryw przypominał prawdziwą rewoltę. Niestety trwał krótko, bo ruchowi obywatelskiemu zabrakło oddechu, aby mierzyć się z partią telewizyjną”. – Dodaje z gorzkim uśmiechem - „Podziwiam Morettiego i wsparłem go moralnie, ale mówiąc między nami nie życzę Włochom, aby był on premierem lub choćby ministrem kultury...”
Zdaniem reżysera, w którym nadal drzemie inteligent w stylu francuskim, kwestia zubożenia kulturalnego to nie tylko problem włoski. To samo odnosi się do Francji, Anglii i innych. – „Fenomen spłaszczenia jest globalny. Wydaje mi się, że po upadku Muru Berlińskiego wymazano zbyt wiele z historii. Stworzono nowe tabu. Na przykład na Zachodzie już od dawna nie używa się słowa „ideologia”. Muszę przyznać się, że od kiedy w polityce nie mówi się o ideologii, mnie polityka przestała interesować. Pociągało mnie w niej to, że była nośnikiem ideałów. Teraz stała się zajęciem profesjonalnym.
Polityka była dla mnie polityką, kiedy również ja mogłem mieć w niej miejsce na osobiste utopie i nadzieje, że zmienię świat na lepsze...
Bertolucci deklaruje się jednak optymistycznym pesymistą: – „Ostatnio coś drgnęło. Trudno powiedzieć czy jest to przebudzenie z letargu. Kilka dobrych filmów włoskich mogę polecić znajomym: „Godzinę religii” i „Dzień dobry noc” Marco Bellocchia, „Najlepszą młodość” Marco Tullio Giordana, „Balsamistę” Matteo Garrone i kilka innych.
Kierunek Neapol
Na spotkaniu w rzymskim Stowarzyszeniu Dziennikarzy Zagranicznych, nikt w końcu nie powiedział Mistrzowi prosto w twarz, że „The Dreamers” to najgorszy film, jaki do tej pory nakręcił. Bertolucci już sobie na to nie pozwala, najgorsze rzeczy słyszał w końcu tyle razy. W zasadzie, każde jego dzieło krytyka przyjmowała źle, poczynając od „Kostuchy”. Potem okazywało się, że wymagało ono podwójnego widzenia, że przedstawienie ekranowe było tylko prowokacyjnym pretekstem do rozważań na temat odwrócenia systemów wartości oraz do wyjścia poza kadr i myślenia o wielu aspektach życia.
Niestrudzony reżyser na zakończenie opowiada chętnie o swoim kolejnym filmie: - „Teraz chyba wreszcie wezmę się za mój stary projekt, który nazywa się „Piekło i Niebo”. To historia księcia neapolitańskiego Gesualda Da Venosa, który żył w XV wieku i był wielkim kompozytorem muzyki religijnej. Został on odkryty przez Strawińskiego podczas pobytu w Los Angeles, przy końcu lat 30-tych. Kiedy w 1951 roku Strawiński wraca do Europy, zatrzymuje się w Neapolu, aby zobaczyć miejsca w jakich żył ten kompozytor, o którym już nikt nie pamięta. Odkrywa, że Gesualdo został ożeniony przez rodzinę z Marią D’Avalos - starszą od niego, ale i najpiękniejszą kobietą Neapolu, która miała w przeszłości już dwóch mężów. To małżeństwo niestety nie funkcjonuje i Maria znajduje sobie kochanka Fabrizio Carafa D’Avalos. Gdy romans staje się publiczny, rodzina zmusza Gesualda do „rozwodu po włosku” - czyli do zabójstwa honorowego, dającego prawo do bezkarnego zabicia żony przyłapanej na zdradzie.
Od lat byłem zafascynowany tą historią, nie miałem jednak scenariusza, który mnie przekonywał. Teraz mam ten scenariusz i chyba wszystko dojrzało już do tego, aby zrobić ten film. Napisał go Mark Peploer, znany z „Pod osłoną nieba” i „Ostatniego cesarza”.
Najbardziej bawi mnie w tym filmie, że te wszystkie nazwiska bohaterów do dziś są w książce telefonicznej Neapolu...
Kiedy Maestro kieruje się do wyjścia, podpierając się laską tak, aby nikt tego nie zauważył, w jego słuchaczach pojawia się uczucie pustki, dyskomfort psychiczny jakiego we Włoszech nie czuje się od lat i żal do czasu, który przemija. Szerokiej drogi Maestro i zdrowia, abyśmy mogli obejrzeć jeszcze kilka filmów, które być może na początku nam się nie spodobają....
© AGNIESZKA ZAKRZEWICZ, 2004
Nessun commento:
Posta un commento
Nota. Solo i membri di questo blog possono postare un commento.