Nanni Moretti |
- Jest pan nie tylko znanym reżyserem, również liderem opozycji obywatelskiej,
która rozpoczęła się od korowodów ludzi trzymających się za ręce i tańczących
wokół instytucji: senatu, budynku telewizji, ministerstw. Pomysł na protesty
„kółek graniastych” narodził się w pańskim kinie Sacher. Sacher to czekoladowy
tort, który pan tak lubi, „kółka graniaste”, to jednak zabawa dla dzieci….
- Nie rozumiem, dlaczego ten termin budzi tyle emocji. Zaczęło się od zabawy - teraz jednak jest nas już tak wielu, że nie da się robić kółek, lecz klasyczne manifestacje. Najpierw protesty organizowały Silvia Bonucci i Marina Astrologo, teraz we Włoszech wiele innych osób mówi o polityce. Jedni interesują się problemem emigracji, czyli ustawą Bossi-Fini, która identyfikuje obcokrajowców poprzez odciski palców, drudzy - palącymi problemami sprawiedliwości, szkołą. Jesteśmy mniej senni. Rezultaty ostatnich wyborów we Włoszech były korzystne dla opozycji dzięki wielkiej manifestacji związków zawodowych CIGL przeciwko zwalnianiu bez uzasadnionej przyczyny oraz protestom „kółek graniastych”.
- Nosi się pan z zamiarem założenia partii politycznej?
- Nie jesteśmy zalążkiem nowej, kolejnej partii. Jesteśmy ruchem, który chce pobudzać istniejące już partie i politykę profesjonalną. Chcę być żądłem. Była nas garstka - kilka osób w Rzymie, kilka w Mediolanie, które zdecydowały się dać przykład. Spodziewaliśmy się, że na pierwszą, ogólnokrajową manifestację „kółek graniastych”, 14 września 2002 r., do Rzymu przybędzie 100 tys. osób. Z własnej inicjatywy i za własne pieniądze przybyło osiem razy tyle.
- W jednym ze swoich filmów, „Kwiecień”, wypowiedział pan zdanie, które stało się ostatnio mottem elektoratu lewicowego: „D’Alema, powiedz wreszcie coś lewicowego!”. Wystąpienie na placu Navona (2 lutego 2002 r.), krytykujące za marazm przede wszystkim klasę polityczną reprezentującą włoską centrolewicę, było zaplanowane?
- Nie. Było spontaniczne. Podczas manifestacji stanąłem na trybunie, gdyż mój stan ducha był taki sam, jak wszystkich wyborców lewicy. Byłem niezadowolony i zawiedziony. Widząc kilka tysięcy osób zgromadzonych na placu, zalazłem w sobie silę, by to uczynić. Nie planowałem tego wcześniej i dla mnie samego było to zaskoczeniem.
- Niektórzy politycy włoskiej lewicy poczuli się jednak dotknięci i postrzegają pana jako zagrożenie. D’Alema nie przybył na manifestację.
- W „Drogi dzienniku”’ opowiadam historię mojej choroby nowotworowej, którą przezwyciężyłem. Od tamtego czasu nauczyłem się dwóch rzeczy: wypić rano, zaraz po przebudzeniu, szklankę wody (nie wiem dlaczego, ale to dobrze robi), i że lekarze nie umieją słuchać pacjentów. Moim zdaniem, dobry lekarz powinien słuchać pacjenta. Dobry polityk powinien słuchać wyborców.
Politycy lewicy przez miesiące trwali w marazmie, ale również my, wyborcy-obywatele, przysnęliśmy w ostatnim okresie. Nie chcemy zastąpić polityków profesjonalnych. Nikt z nas nie ma zamiaru robić kariery w tej dziedzinie, bo każdy ma swój zawód, który kocha. Poprzez nasze manifestacje poruszyliśmy opinię publiczną, daliśmy trochę wiary w samych siebie politykom, którzy ją tracili. Pod koniec czerwca dali nam sygnał, że jest możliwość zbudowania prawdziwej opozycji - oni będą walczyć w parlamencie, a my będziemy ich wspierać. Na manifestacji przed Senatem (31 lipca 2002 r.), przeciwko ustawie przywracającej „uzasadnione podejrzenie stronniczości sędziów”, po raz pierwszy przedstawiciele ruchów obywatelskich i politycy przemawiali nie z trybuny, ale z drabiny, którą przynieśliśmy z domu. Nie było to oblężenie, jak stwierdziła prawicowa większość otaczająca senat kordonem policji, który miał bronić rząd przed nami. Była to pacyfistyczna, wesoła manifestacja, jakich -miejmy nadzieję - we Włoszech będzie jeszcze wiele. Na placu Navona mówiliśmy do lewicowej klasy politycznej, która była w stanie szoku po przegranych wyborach w maju 2001 r., kiedy to Berlusconi odniósł miażdżące zwycięstwo. Teraz prowadzimy dialog z politykami bardziej energicznymi, którzy uwierzyli w swoje siły.
- „Kółka graniaste” mają charakter lewicowy czy „antyberluscoński”?
- Na pierwsze manifestacje „kółek graniastych”, które bez wątpienia były polityczne, przychodziły osoby zaopatrzone w sztandary swoich partii. Organizatorzy prosili o ich zwinięcie, aby zakomunikować wizualnie, że są to manifestacje odmienne od dotychczasowych, które w teorii (mam nadzieję ,że również w praktyce), docierały do wyborców centroprawicy, gdyż problem sprawiedliwości, szkoły publicznej i monopolu informacji dotyczy wszystkich obywateli.
Ważne, że nie tylko wyborcom lewicy wydaje się, że Berlusconi - wybrany na premiera, który ma realizować politykę centroprawicy - na pierwszym miejscu stawia ustawy, które faworyzują jego samego, jego osobiste interesy lub grupy przyjaciół. Nie było mowy o tym w „kontrakcie z Włochami”, jaki podpisał podczas programu telewizyjnego. Myślę, że Berlusconi został wybrany jako polityk centroprawicy - dlatego zaskakuje nas tak bardzo, że w ostatnich latach włoskie partie prawicowe, które weszły w koalicję z Forza Italia, nie tylko nie potrafią być autonomiczne politycznie, ale też nie potrafią uniezależnić się od interesów Berlusconiego. Fakt, że partie - mające długi staż polityczny i inną identyfikację niż „przedsiębiorstwo” - podporządkowały się pseudopolitycznym improwizacjom biznesmena, był dla elektoratu prawicy niemiłą niespodzianką. Oczywiście najważniejszy jest konflikt interesów premiera i monopolizacja informacji. Jako premier biznesmen, kontroluje we Włoszech niemal całą telewizję. Z siedmiu kanałów ogólnokrajowych, trzy są jego własnością, czyli ma nad nimi władzę polityczna. Trudno jest przyznać się do tego, że Włochy muszą zdać egzamin powtórkowy z abecadła demokracji.
- Dlaczego więc Włosi nie zrobią rewolucji?
- Jest to pora na ruch sieci, stowarzyszeń obywatelskich, ludzi, którzy sami zdecydowali się zabrać głos. Niechętnie używam nazwy, jaka przylgnęła do tego typu ruchu: społeczeństwo obywatelskie (po włosku: społeczeństwo cywilne), tak jakby pozostali nie byli obywatelami, nie byli cywilizowani. Manifestacja rzymska w historycznym miejscu lewicy włoskiej - na placu św. Jana, pod Lateranem - miała połączyć wszystkie stowarzyszenia, które wzięły w niej udział, a do tej pory działały spontanicznie i samodzielnie, zajmując się różnymi problemami. Mam nadzieję, że był to moment przełomowy - pełne przebudzenie.
- Wydaje mi się, że nie tylko politycy, ale i intelektualiści przysnęli we Włoszech…
- Jeszcze rok temu, gdyby ktoś mi powiedział, że zrobię wszystko to, co zrobiłem, odpowiedziałbym: zgłupiałeś! Mylisz mnie z kimś innym. Zrobiłem to, bo za miesiąc, za rok - gdybym nie zareagował na aktualną sytuacje we Włoszech, wstydziłbym się bardzo samego siebie.
- Intelektualiści ponoszą jednak część odpowiedzialności. Spełniają określoną rolę. Jakie jest ich zadanie?
- Jakie jest zadnie tzw. intelektualistów, artystów, pisarzy, reżyserów, profesorów? Mogą proponować swoje przemyślenia i kontrpropozycje. We współczesnych, ugruntowanych demokracjach, istnieje grupa polityków zawodowych, którym my wszyscy - czyli wyborcy - dajemy pracę. To oni mają wypracowywać programy polityczne i działać wewnątrz tkanki społecznej, budując bloki wyborcze, dzięki którym wygrywają wybory i zdobywają władzę w kraju. Dostają za to pensje. My, wyborcy, dajemy im kredyt zaufania głosując na nich. Moim zdaniem, jeżeli intelektualiści przejmują rolę liderów politycznych to znak, że w mechanizmie demokratycznym coś nie funkcjonuje. Świat sztuki i kultury może podsuwać idee, nie może jednak zastępowa polityki zawodowej, w demokracji rozwiniętej i w społeczeństwie wysoce wyspecjalizowanym.
Ja zaangażowałem się politycznie w tych miesiącach nie jako reżyser, lecz jako obywatel. Nie jako intelektualista, lecz jako członek społeczeństwa. Często dziennikarze francuscy pytają mnie o to, jaka jest rola intelektualisty. Odpowiadam: nie wiem… Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie przede wszystkim dlatego, że ja nie czuję się intelektualistą. Jestem reżyserem, robię filmy, produkuję je, wyświetlam w moim kinie Sacher - nie sprzedaję tylko pop cornu… Od pierwszego mojego wystąpienia politycznego zapowiedziałem, że nie zmienię zawodu. Nie chcę zmieniać pracy, która mi się podoba, na taką, jaka mi się nie podobna.
Ludzi sztuki i kultury często obarcza się odpowiedzialnością moralną, oczekuje się od nich gestów i czynów heroicznych. Tak naprawę, oni nie mogą więcej, niż to co robią. Nas jest niewielu. Nie dysponujemy środkami materialnymi i medialnymi, jakimi dysponuje Berlusconi. Robimy wszystko, co możemy. Sprawiliśmy, że opozycja stała się widoczna, protestowaliśmy przeciwko każdemu palącemu problemowi, uwidaczniając niesprawiedliwe posunięcia rządu, zorganizowaliśmy manifestację ogólnokrajową, zorganizowaliśmy sieć „kolek graniastych” w prawie wszystkich krajach UE. Zrobiliśmy to wszystko w niespełna rok… Czego można wymagać więcej od intelektualisty-artysty?
- Jaka jest więc rola intelektualisty-artysty we współczesnym świecie?
- Przede wszystkim reżyserzy nie powinni robić brzydkich filmów politycznych, a pisarze pisać brzydkich książek o polityce. Powinni robić dobre rzeczy bez klasyfikowania argumentów: polityka-seria A, miłość- seria B, codzienność- seria C. Nie ma tematów bardziej lub mniej ważnych. Rola intelektualisty-artysty jest tylko jedna: wykonywać dobrze swoją pracę. Ja odgraniczyłem swoje zaangażowanie obywatelskie od pracy twórczej. Projekty, jakie miałem w głowie przed tym „politycznym” nawiasem, pozostały te same, a ten okres na pewno nie zmieni mojej twórczości. Myślę, że ja, Nanni Moretti w ciągu 25 lat robienia filmów, odpowiedziałem nimi i moją postawą na to pytanie. Nigdy nie robiłem filmów manicheistycznych, w których coś było dobre, a coś złe - filmów propagandowych. Zamiast występować przeciwko moim przeciwnikom politycznym, w moich filmach krytykowałem i żartowałem z mojego świata politycznego, z moich ideałów, z mojego środowiska. Dlatego uchylam się od odpowiedzi na pytanie o rolę intelektualisty, gdyż nie mówię w ich imieniu, lecz jak zawsze - we własnym.
- Na ekrany polskich kin wchodzi pański film nagrodzony w Cannes – „Pokój syna”. Co może pan powiedzieć polskiej publiczności o tym filmie?
- Ja bardzo nie chętnie mówię o moich filmach, gdyż uważam, że filmy się ogląda, a nie opowiada. Ten film jest dla mnie bardzo ważny. Pracowałem nad nim długo i jestem z nim związany emocjonalnie. Dlaczego? Myślę, że po obejrzeniu widz to zrozumie. Teraz jest mi trudno przejść do kolejnego - nie czuję się jeszcze gotowy.
- Nowa ekipa polityczna nie wydaje się być zainteresowana promocją pańskich filmów ani w kraju, ani poza jego granicami. Czy przyjedzie pan do Polski, gdzie wielu kinomanów bardzo chętnie by się z panem spotkało?
- Byłem w Polsce osiem lat temu, na premierze filmu „Drogi dzienniku”. Wtedy po raz ostatni widziałem Kieślowskiego. Żywię nadzieję, że pozytywny stosunek polskiej publiczności do moich filmów nie zmieni się. A moja wizyta w Polsce nie zależy przecież jedynie ode mnie.
© AGNIESZKA ZAKRZEWICZ, 2003
- Nie rozumiem, dlaczego ten termin budzi tyle emocji. Zaczęło się od zabawy - teraz jednak jest nas już tak wielu, że nie da się robić kółek, lecz klasyczne manifestacje. Najpierw protesty organizowały Silvia Bonucci i Marina Astrologo, teraz we Włoszech wiele innych osób mówi o polityce. Jedni interesują się problemem emigracji, czyli ustawą Bossi-Fini, która identyfikuje obcokrajowców poprzez odciski palców, drudzy - palącymi problemami sprawiedliwości, szkołą. Jesteśmy mniej senni. Rezultaty ostatnich wyborów we Włoszech były korzystne dla opozycji dzięki wielkiej manifestacji związków zawodowych CIGL przeciwko zwalnianiu bez uzasadnionej przyczyny oraz protestom „kółek graniastych”.
- Nosi się pan z zamiarem założenia partii politycznej?
- Nie jesteśmy zalążkiem nowej, kolejnej partii. Jesteśmy ruchem, który chce pobudzać istniejące już partie i politykę profesjonalną. Chcę być żądłem. Była nas garstka - kilka osób w Rzymie, kilka w Mediolanie, które zdecydowały się dać przykład. Spodziewaliśmy się, że na pierwszą, ogólnokrajową manifestację „kółek graniastych”, 14 września 2002 r., do Rzymu przybędzie 100 tys. osób. Z własnej inicjatywy i za własne pieniądze przybyło osiem razy tyle.
- W jednym ze swoich filmów, „Kwiecień”, wypowiedział pan zdanie, które stało się ostatnio mottem elektoratu lewicowego: „D’Alema, powiedz wreszcie coś lewicowego!”. Wystąpienie na placu Navona (2 lutego 2002 r.), krytykujące za marazm przede wszystkim klasę polityczną reprezentującą włoską centrolewicę, było zaplanowane?
- Nie. Było spontaniczne. Podczas manifestacji stanąłem na trybunie, gdyż mój stan ducha był taki sam, jak wszystkich wyborców lewicy. Byłem niezadowolony i zawiedziony. Widząc kilka tysięcy osób zgromadzonych na placu, zalazłem w sobie silę, by to uczynić. Nie planowałem tego wcześniej i dla mnie samego było to zaskoczeniem.
- Niektórzy politycy włoskiej lewicy poczuli się jednak dotknięci i postrzegają pana jako zagrożenie. D’Alema nie przybył na manifestację.
- W „Drogi dzienniku”’ opowiadam historię mojej choroby nowotworowej, którą przezwyciężyłem. Od tamtego czasu nauczyłem się dwóch rzeczy: wypić rano, zaraz po przebudzeniu, szklankę wody (nie wiem dlaczego, ale to dobrze robi), i że lekarze nie umieją słuchać pacjentów. Moim zdaniem, dobry lekarz powinien słuchać pacjenta. Dobry polityk powinien słuchać wyborców.
Politycy lewicy przez miesiące trwali w marazmie, ale również my, wyborcy-obywatele, przysnęliśmy w ostatnim okresie. Nie chcemy zastąpić polityków profesjonalnych. Nikt z nas nie ma zamiaru robić kariery w tej dziedzinie, bo każdy ma swój zawód, który kocha. Poprzez nasze manifestacje poruszyliśmy opinię publiczną, daliśmy trochę wiary w samych siebie politykom, którzy ją tracili. Pod koniec czerwca dali nam sygnał, że jest możliwość zbudowania prawdziwej opozycji - oni będą walczyć w parlamencie, a my będziemy ich wspierać. Na manifestacji przed Senatem (31 lipca 2002 r.), przeciwko ustawie przywracającej „uzasadnione podejrzenie stronniczości sędziów”, po raz pierwszy przedstawiciele ruchów obywatelskich i politycy przemawiali nie z trybuny, ale z drabiny, którą przynieśliśmy z domu. Nie było to oblężenie, jak stwierdziła prawicowa większość otaczająca senat kordonem policji, który miał bronić rząd przed nami. Była to pacyfistyczna, wesoła manifestacja, jakich -miejmy nadzieję - we Włoszech będzie jeszcze wiele. Na placu Navona mówiliśmy do lewicowej klasy politycznej, która była w stanie szoku po przegranych wyborach w maju 2001 r., kiedy to Berlusconi odniósł miażdżące zwycięstwo. Teraz prowadzimy dialog z politykami bardziej energicznymi, którzy uwierzyli w swoje siły.
- „Kółka graniaste” mają charakter lewicowy czy „antyberluscoński”?
- Na pierwsze manifestacje „kółek graniastych”, które bez wątpienia były polityczne, przychodziły osoby zaopatrzone w sztandary swoich partii. Organizatorzy prosili o ich zwinięcie, aby zakomunikować wizualnie, że są to manifestacje odmienne od dotychczasowych, które w teorii (mam nadzieję ,że również w praktyce), docierały do wyborców centroprawicy, gdyż problem sprawiedliwości, szkoły publicznej i monopolu informacji dotyczy wszystkich obywateli.
Ważne, że nie tylko wyborcom lewicy wydaje się, że Berlusconi - wybrany na premiera, który ma realizować politykę centroprawicy - na pierwszym miejscu stawia ustawy, które faworyzują jego samego, jego osobiste interesy lub grupy przyjaciół. Nie było mowy o tym w „kontrakcie z Włochami”, jaki podpisał podczas programu telewizyjnego. Myślę, że Berlusconi został wybrany jako polityk centroprawicy - dlatego zaskakuje nas tak bardzo, że w ostatnich latach włoskie partie prawicowe, które weszły w koalicję z Forza Italia, nie tylko nie potrafią być autonomiczne politycznie, ale też nie potrafią uniezależnić się od interesów Berlusconiego. Fakt, że partie - mające długi staż polityczny i inną identyfikację niż „przedsiębiorstwo” - podporządkowały się pseudopolitycznym improwizacjom biznesmena, był dla elektoratu prawicy niemiłą niespodzianką. Oczywiście najważniejszy jest konflikt interesów premiera i monopolizacja informacji. Jako premier biznesmen, kontroluje we Włoszech niemal całą telewizję. Z siedmiu kanałów ogólnokrajowych, trzy są jego własnością, czyli ma nad nimi władzę polityczna. Trudno jest przyznać się do tego, że Włochy muszą zdać egzamin powtórkowy z abecadła demokracji.
- Dlaczego więc Włosi nie zrobią rewolucji?
- Jest to pora na ruch sieci, stowarzyszeń obywatelskich, ludzi, którzy sami zdecydowali się zabrać głos. Niechętnie używam nazwy, jaka przylgnęła do tego typu ruchu: społeczeństwo obywatelskie (po włosku: społeczeństwo cywilne), tak jakby pozostali nie byli obywatelami, nie byli cywilizowani. Manifestacja rzymska w historycznym miejscu lewicy włoskiej - na placu św. Jana, pod Lateranem - miała połączyć wszystkie stowarzyszenia, które wzięły w niej udział, a do tej pory działały spontanicznie i samodzielnie, zajmując się różnymi problemami. Mam nadzieję, że był to moment przełomowy - pełne przebudzenie.
- Wydaje mi się, że nie tylko politycy, ale i intelektualiści przysnęli we Włoszech…
- Jeszcze rok temu, gdyby ktoś mi powiedział, że zrobię wszystko to, co zrobiłem, odpowiedziałbym: zgłupiałeś! Mylisz mnie z kimś innym. Zrobiłem to, bo za miesiąc, za rok - gdybym nie zareagował na aktualną sytuacje we Włoszech, wstydziłbym się bardzo samego siebie.
- Intelektualiści ponoszą jednak część odpowiedzialności. Spełniają określoną rolę. Jakie jest ich zadanie?
- Jakie jest zadnie tzw. intelektualistów, artystów, pisarzy, reżyserów, profesorów? Mogą proponować swoje przemyślenia i kontrpropozycje. We współczesnych, ugruntowanych demokracjach, istnieje grupa polityków zawodowych, którym my wszyscy - czyli wyborcy - dajemy pracę. To oni mają wypracowywać programy polityczne i działać wewnątrz tkanki społecznej, budując bloki wyborcze, dzięki którym wygrywają wybory i zdobywają władzę w kraju. Dostają za to pensje. My, wyborcy, dajemy im kredyt zaufania głosując na nich. Moim zdaniem, jeżeli intelektualiści przejmują rolę liderów politycznych to znak, że w mechanizmie demokratycznym coś nie funkcjonuje. Świat sztuki i kultury może podsuwać idee, nie może jednak zastępowa polityki zawodowej, w demokracji rozwiniętej i w społeczeństwie wysoce wyspecjalizowanym.
Ja zaangażowałem się politycznie w tych miesiącach nie jako reżyser, lecz jako obywatel. Nie jako intelektualista, lecz jako członek społeczeństwa. Często dziennikarze francuscy pytają mnie o to, jaka jest rola intelektualisty. Odpowiadam: nie wiem… Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie przede wszystkim dlatego, że ja nie czuję się intelektualistą. Jestem reżyserem, robię filmy, produkuję je, wyświetlam w moim kinie Sacher - nie sprzedaję tylko pop cornu… Od pierwszego mojego wystąpienia politycznego zapowiedziałem, że nie zmienię zawodu. Nie chcę zmieniać pracy, która mi się podoba, na taką, jaka mi się nie podobna.
Ludzi sztuki i kultury często obarcza się odpowiedzialnością moralną, oczekuje się od nich gestów i czynów heroicznych. Tak naprawę, oni nie mogą więcej, niż to co robią. Nas jest niewielu. Nie dysponujemy środkami materialnymi i medialnymi, jakimi dysponuje Berlusconi. Robimy wszystko, co możemy. Sprawiliśmy, że opozycja stała się widoczna, protestowaliśmy przeciwko każdemu palącemu problemowi, uwidaczniając niesprawiedliwe posunięcia rządu, zorganizowaliśmy manifestację ogólnokrajową, zorganizowaliśmy sieć „kolek graniastych” w prawie wszystkich krajach UE. Zrobiliśmy to wszystko w niespełna rok… Czego można wymagać więcej od intelektualisty-artysty?
- Jaka jest więc rola intelektualisty-artysty we współczesnym świecie?
- Przede wszystkim reżyserzy nie powinni robić brzydkich filmów politycznych, a pisarze pisać brzydkich książek o polityce. Powinni robić dobre rzeczy bez klasyfikowania argumentów: polityka-seria A, miłość- seria B, codzienność- seria C. Nie ma tematów bardziej lub mniej ważnych. Rola intelektualisty-artysty jest tylko jedna: wykonywać dobrze swoją pracę. Ja odgraniczyłem swoje zaangażowanie obywatelskie od pracy twórczej. Projekty, jakie miałem w głowie przed tym „politycznym” nawiasem, pozostały te same, a ten okres na pewno nie zmieni mojej twórczości. Myślę, że ja, Nanni Moretti w ciągu 25 lat robienia filmów, odpowiedziałem nimi i moją postawą na to pytanie. Nigdy nie robiłem filmów manicheistycznych, w których coś było dobre, a coś złe - filmów propagandowych. Zamiast występować przeciwko moim przeciwnikom politycznym, w moich filmach krytykowałem i żartowałem z mojego świata politycznego, z moich ideałów, z mojego środowiska. Dlatego uchylam się od odpowiedzi na pytanie o rolę intelektualisty, gdyż nie mówię w ich imieniu, lecz jak zawsze - we własnym.
- Na ekrany polskich kin wchodzi pański film nagrodzony w Cannes – „Pokój syna”. Co może pan powiedzieć polskiej publiczności o tym filmie?
- Ja bardzo nie chętnie mówię o moich filmach, gdyż uważam, że filmy się ogląda, a nie opowiada. Ten film jest dla mnie bardzo ważny. Pracowałem nad nim długo i jestem z nim związany emocjonalnie. Dlaczego? Myślę, że po obejrzeniu widz to zrozumie. Teraz jest mi trudno przejść do kolejnego - nie czuję się jeszcze gotowy.
- Nowa ekipa polityczna nie wydaje się być zainteresowana promocją pańskich filmów ani w kraju, ani poza jego granicami. Czy przyjedzie pan do Polski, gdzie wielu kinomanów bardzo chętnie by się z panem spotkało?
- Byłem w Polsce osiem lat temu, na premierze filmu „Drogi dzienniku”. Wtedy po raz ostatni widziałem Kieślowskiego. Żywię nadzieję, że pozytywny stosunek polskiej publiczności do moich filmów nie zmieni się. A moja wizyta w Polsce nie zależy przecież jedynie ode mnie.
© AGNIESZKA ZAKRZEWICZ, 2003
Nessun commento:
Posta un commento
Nota. Solo i membri di questo blog possono postare un commento.