domenica 2 febbraio 2014

Święty błazen Franciszek i teatr polityki – rozmowa z Dario Fo


Ponad dwadzieścia lat temu Dario Fo napisał pewien utwór: "Lu Santu Jullare Francesco" (Święty błazen Franciszek). W ostatnich miesiącach, po śmierci swojej żony Franki Rame, włoski Noblista wrócił do pracy nad tym utworem i zdecydował się przygotować nowy spektakl. 4 lutego 2014 roku zostanie on przedstawiony oficjalnie papieżowi Franciszkowi.
Poniższa rozmowa z Fo została zrealizowana w grudniu 2013 roku na życzenie dużego polskiego tygodnika, który z niej zrezygnował – wywiad był zbyt krótki. Kazali mi dopytać Noblistę… a ja odmówiłam.
Tego wywiadu telefonicznego Fo udzielił mi w drodze wyjątku, gdyż z jego rodziną i współpracownikami łączą mnie od lat dobre stosunki. Poświęcił mi całe piętnaście minut odrywając się od pracy. W jego głosie wyczułam olbrzymią depresję i rozpacz po stracie ukochanej żony, z którą przeżył tyle lat (i z którą też swego czasu przeprowadziłam wywiad opublikowany w mojej książce „Papież i kobieta”). Jak miałam dopytać Noblistę? – czyli starszego, zmęczonego człowieka. To był już zupełnie inny Dario Fo, niż ten z którym rozmawiałam zaraz po tym, jak otrzymał Literacką Nagrodę Nobla w 1997 roku. Jak mi powiedział jego syn Jacobo (mając łzy w oczach), podczas naszej rozmowy kilka dni temu – ojciec, po śmierci Franki, zaledwie w ciągu kilku miesięcy prawie całkowicie stracił wzrok. Pracuje wraz ze swoimi asystentami w Mediolanie po blisko 18 godzin dziennie, prawie bez przerwy, nie chce rozmawiać z nikim i unika dziennikarzy. Wyraźnie bardzo się śpieszy…
Szkoda, że niektóre polskie media nie potrafiły docenić rangi tego krótkiego wywiadu…
Premiera "Lu Santu Jullare Francesco"  odbędzie się 10-12 lutego 2014 roku, w Teatrze Duse w Bolonii. Bez wątpienia będzie to wydarzenie rangi światowej.

-------------------------------------------------------------------------------

- Czym według Pana teatr różni się od życia?

- Teatr jest przedstawieniem, bardzo często świadomie zafałszowanej rzeczywistości, w którym istnieją elementy groteskowe i surrealistyczne. To rzeczywistość wymyślona. Życie w pewnym sensie jest prozą. Teatr jest jej przekładem na język absurdu, ironii, sarkazmu lub wielkiej tragedii.

- Od zawsze był Pan artystą zaangażowanym politycznie. Czym jest dla Pana polityka?

- Polityka przede wszystkim jest faktem kolektywnym i ma za zadanie budować i regulować zasady wspólnego życia, kolektywnego funkcjonowania. Polityka powinna tworzyć reguły demokratyczne, odpowiadać na zapotrzebowanie sprawiedliwości, likwidować hipokryzję, nierówności, organizować społeczeństwo, uchwalać potrzebne ustawy i wdrażać je w życie. Dla mnie to jest prawdziwa polityka.
Niestety takiej nie ma we Włoszech - mamy ustawy, mamy prawo, mamy nawet definitywne wyroki skazujące i od blisko dwudziestu lat robi się wszystko, aby ich nie wykonać.

- Osobiście nigdy nie był Pan politykiem, ale pana żona - Franca Rame, która zmarła w tym roku, w latach 2006 - 2008 była senatorką z ramienia partii Italia dei Valori, założonej przez Antonia di Pietro. Po dwóch latach złożyła mandat. Niedawno we Włoszech ukazała się jej książka "Ucieczka z Senatu". Co Franca Rame napisała w niej o polityce?

- Franca w tej książce zdecydowała się opowiedzieć o polityce od wewnątrz, z punktu widzenia kogoś, kto znajduje się w środku włoskiego Senatu i widzi na własne oczy, co tam się dzieje. Zresztą tej całej prawdy wcale nie próbuje się ukryć, zatuszować. My Włosi widzimy na co dzień olbrzymie przywileje, marnotrawstwo pieniędzy, korupcję, nadużycia władzy. "Ucieczka z Senatu" to jednak całkowita demaskacja tych mechanizmów, brutalne zdarcie maski. To temat, którego nadal się unika. Franca w tej swojej ostatniej książce miała odwagę podjąć go, krytykując politykę i władzę bardzo ostro, zajadle. Podniosła kurtynę i ukazała teatr polityki.

- Kiedy polityka staje się farsą?

- Prawie zawsze... Rzadko się zdarza, aby polityka, a raczej politycy dobrze zagrali do końca swoją rolę. Owszem - na początku wchodzą w rolę wielkich mężów stanu - później jednak wszystko staje się farsą. Nie może być inaczej, gdyż prawda o świecie polityki jest smutna. Politycy myślą o tym, aby realizować własne interesy, a nie działać w interesie obywateli, którzy ich wybrali.

- Zna Pan wiele gatunków teatralnych, do jakiego zakwalifikowałby Pan politykę?

- To trudne dać jednoznaczną odpowiedź. Dla wielu twórców takich jak ja, polityka jest czystą satyrą. Często politycy dostarczają nam już gotowych tekstów - wystarczy je powtórzyć, aby się śmiać. Z drugiej strony jest to naprawdę tragiczne. Jak każda komikotragedia, polityka uwypukla współistnienie składników kontrastowych: patosu, komizmu, retoryki, karykaturalności i potoczności.

- Przez ostatnie dwadzieścia lat w centrum sceny włoskiej polityki stał bohater, którego dowcipy i żarty, nie zawsze smaczne, przeszły do historii. Czy epoka Berlusconiego już się naprawdę skończyła?

- Berlusconi próbuje pozostać na swoim miejscu za wszelką cenę - depcząc prawo i starając się wszelkimi sposobami obejść wyrok sądu, jaki zapadł. To właśnie przykład polityki komikotragicznej.

- Na włoskiej scenie politycznej dziś ważną rolę odgrywa Beppe Grillo, komik z zawodu. Pan popiera go oficjalnie. Dlaczego?

- Bo jestem przekonany, że ruch obywatelski jaki zbudował Grillo to bardzo cenna i wartościowa rzecz dla Włoch, co zresztą pokazały rezultaty wyborcze. Grillo stworzył antypolitykę - w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Dlatego partie oficjalne próbują go zniszczyć, osłabić, wyszydzić i ośmieszyć gdyż on zagraża ich status quo. Maszyna władzy nie ma hamulców - najważniejsze jest dla niej zniszczyć to, czego się obawia - w tym przypadku Ruch 5 Gwiazd. Włoskie partie są ogarnięte nie tyle strachem, co już terrorem, przed tym fenomenem obywatelskim, który rośnie coraz bardziej.

- Ponad dwadzieścia lat temu napisał Pan pewien utwór: "Lu Santu Jullare Francesco" (Święty błazen Franciszek). Czy dzieło to nabrało aktualności w czasach papieża Franciszka?

- Tak, to prawda. Właśnie pracuję nad nową wersją tego spektaklu, który chcę wkrótce wystawić. Jestem w trakcie prób. Święty Franciszek z Asyżu, który jest bohaterem mojego utworu, nabiera dziś aktualności dzięki nowemu papieżowi, który nie tylko przybrał jego imię, ale wyraził też kilka opinii bliskich mu ideowo. Dlatego zdecydowałem się sięgnąć do tego tekstu z wielką radością i entuzjazmem. Myślę, że będzie to wydarzenie.

- W 1997 został Pan uhonorowany Literacką Nagrodą Nobla, ze szczególną motywacją: "Kontynuując tradycję błaznów średniowiecznych, wyśmiewa władzę i daje godność uciśnionym". Kim są współcześni uciśnieni?

- Bezrobotni. Wystarczy popatrzeć na to, co dzieje się we Włoszech i w innych krajach Europy. Armia bezrobotnych wciąż rośnie. Rośnie młode, bezrobotne pokolenie. Praca jest dziś priorytetem dla wszystkich. Polityka musi wreszcie zająć się prawdziwymi problemami ludzi i przestać myśleć tylko o sobie, pilnować własnych interesów.

- Żyjemy w epoce powszechnej dominacji Internetu. Ruch 5 Gwiazd jest tworem internetowym. Komunikujemy się przy pomocy portali społecznościowych, spędzamy godziny na Facebooku i Twitterze. Czy Internet szkodzi teatrowi i literaturze?

- Internet jest tylko narzędziem komunikacji. W wielu przypadkach ułatwia pracę, często to złodziej czasu. Nie może jednak zastąpić procesu kreatywnego jaki leży u podstaw dzieła literackiego czy teatralnego i tego, co ono daje odbiorcy.

© AGNIESZKA ZAKRZEWICZ, 2013

Wujek Juliusz - długi krokodyl dla Giulia Androttiego


Giulio Andreotti. Foto A. Zakrzewicz
Giulio Andreotti zaskoczył wszystkich i zmarł nie ukończywszy 100 lat. Nikt się tego po nim nie spodziewał. Żegnano go jako jednego z najważniejszych polityków Włoch. Jego błyskotliwą karierę przerwały procesy o powiązania mafijne. Choć został uniewinniony, nigdy już nie oczyścił się z podejrzeń. "Oprócz wojen punickich przypisali mi wszystko" - to jedno z jego błyskotliwych powiedzonek. Długowiecznemu politykowi nadano różne przezwiska: Boski, Belzebub, Gwiazda, Wujek Juliusz, Juliusz Wielki.

Andreottiego oskarżono o wszystko

Zmarł w wieku 94 lat, dnia 6 maja 2013 roku, o godzinie 12:25 w swoim domu w Rzymie. Był jednym z głównych aktorów międzynarodowej sceny politycznej od czasów królowej Elżbiety. Czołowy lider włoskiej Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej. Już od 1945 roku brał udział w zgromadzeniach ustawodawczych i konstytucyjnych, a od 1948 zasiadał we włoskim parlamencie, jako poseł do 1991 roku, a później jako dożywotni senator. Siedmiokrotnie był premierem i dwadzieścia dwa razy sprawował urząd ministra (kierował resortem spraw wewnętrznych, skarbu, obrony, spraw zagranicznych a nawet kultury). Praktycznie przez ponad pół wieku rządził lub współrządził krajem. Najprawdopodobniej zostałby prezydentem Republiki, gdyby nie procesy. Andreotti był także dziennikarzem i pisarzem. Przez lata kierował miesięcznikiem katolickim "30 Giorni" (30 Dni).
Uroczystości pogrzebowe odbyły się bez pompy i w formie prywatnej w bazylice San Giovanni dei Fiorentini, kilka kroków od domu. Przybyła jednak na nie największa ilość polityków Pierwszej i Drugiej  Republiki, a wśród nich: Arnaldo Forlani, Paolo Cirino Pomicino, Ciriaco De Mita, Marco Follini, Pierferdiando Casini, Lorenzo Cesa, Nicola Mancino, Maurizio Lupi, Roberto Formigoni oraz były premier Mario Monti i obecny Gianni Letta. Wstrzymano ruch uliczny, gdy przed kościół zajeżdżał burmistrz miasta Ganni Alemanno. Przybył też Pietro Grasso - były Prokurator Antymafii i obecny Przewodniczący Senatu.
W nabożeństwie uczestniczył prałat Rino Fisichella, ale o dziwo nie było żadnego z biskupów, choć lojalność Andreottiego wobec Stolicy Apostolskiej nigdy przecież nie zawiodła. "Boskiego" żegnali sportowcy z AS Romy, której przez lata był wiernym kibicem. Przed kościołem czekał tłum ciekawskich i dziennikarzy. Gdy wynoszono trumnę podniósł się krzyk: "Giulio il Grande" (Juliusz Wielki). Andreotti spoczął na cmentarzu Verano w monumentalnym grobowcu.

Na pogrzeb nie przybył prezydent Giorgio Napolitano, który złożył wcześniej wizytę prywatną w domu. Oficjalnie skomentował tylko: "Andreottiego rozliczy historia".

Wszystkie grzechy wujka Juliusza

Bez wątpienia dwie osoby miały największy wpływ na długie życie Andreottiego: Alcide De Gasperi i Gian Carlo Caselli. W świat wielkiej polityki wprowadził go ojciec włoskiej chadecji i pierwszy powojenny premier Włoch (1945-53), a także niestrudzony orędownik zjednoczenia Europy. Karierę polityczną złamał mu nieugięty szef prokuratury antymafijnej  w Palermo, który rozbił kopułę Cosa Nostry.
We Włoszech mawia się, że "De Gasperi rozmawiał z Bogiem, a Andreotti z duchownymi". „Boski“ już od połowy lat czterdziestych budował wewnątrz Demokracji Chrześcijańskiej konserwatywne skrzydło, bardzo bliskie Watykanowi. Wysocy dostojnicy kościelni byli mu zawsze bardzo przychylni, choć polityk miał nie jeden grzech na sumieniu.
Rzekomy pocałunek pomiędzy wielokrotnym premierem a ojcem chrzestnym Cosa Nostry - Toto Riiną, o którym opowiedział świadek koronny Balduccio di Maggio, miał być dowodem tego, że Włochami rządzi ukryty, mafijny trzeci poziom władzy, na którego szczycie stoi właśnie Andreotti. Również jemu przypisywano, że był prawdziwym szefem masońskiej loży Propaganda 2, podczas gdy Czcigodny Mistrz Licio Gelli wykonywał tylko jego rozkazy.
Andreottiego podejrzewano o otrucie bankiera Michele Sindona, który zajmował się zagranicznym inwestycjami banku watykańskiego IOR i prał brudne pieniądze sycylijskiej mafii. Po ekstradycji do Włoch, Sindona wypił kawę osłodzoną cyjankiem, którą podano mu w więzieniu w Vogherze.
Ta tajemnicza śmierć przypomina również zabójstwo innego bankiera Roberta Calviego (który odziedziczył interesy po sindonie), powieszonego pod mostem Blackfriars w Londynie. Mocodawców i wykonawców zabójstwa do dziś nie ustalono, choć sądzono osoby związane z rzymską bandą z Magliany i z Cosa Nostrą. Syn Calviego twierdzi, że to właśnie Andreotti był największym zagrożeniem dla jego ojca, gdyż obawiał się, że ten ujawni system korupcji i finansowania włoskich partii politycznych oraz sposoby prania łapówek i brudnych pieniędzy w raju podatkowym, znajdującym się w samym sercu Rzymu, tuż za bramą św. Anny. Jak ujawnił Gianluigi Nuzzi w swojej książce „Vaticano s.p.a“, w banku IOR znajdowało się sekretne konto założone na Fundację Kardynała Francisa spellmana, którym zarządzał prałat Enrico De Bonis i był do niego upoważniony Giulio Andreotti.
Wujkowi Juliuszowi przypisywano konszachty z bandą z Magliany, która na jego zlecenie, za pośrednictwem senatora Claudia Vitalone, wykonywała brudną robotę. To właśnie on miał być rzekomym mocodawcą zabójstwa dziennikarza Mino Pecorellego, który w swoim miesięczniku Obserwatorium Politycznego (OP), chciał opublikować dokumenty kompromitujące wielokrotnego premiera.
To również Andreottiemu zarzuca się brak pośpiechu i chęci do pertraktacji w sprawie uwolnienia Alda Moro, porwanego przez Czerwone Brygady, gdyż w rzeczywistości jego śmierć była mu na rękę. Generał Della Chiesa, zabity później przez mafię, miał przekazać w ręce Andreottiego, słynny pamiętnik Mora zawierający jego oskarżenia, po którym jednak wszelki ślad zaginął.
No cóż, „Boskiemu“ Juliuszowi we Włoszech przypisywano za życia i będzie się nadal przypisywać niemal wszystko, oprócz wojen punickich - ale to pewnie tylko dlatego, że te miały miejsce w drugim wieku przed naszą erą.

Sen o prezydenturze i procesy

Lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku zaczęły się dobrze dla politycznej „Gwiazdy“, gdyż w 1991 r. został mianowany dożywotnim senatorem i miał otwartą drogę na Kwirynał by zostać prezydentem Republiki Włoskiej. Po kilku miesiącach jednak wszystko się zmieniło, jakby łaska boska nagle opuściła Andreottiego.
Wiadomość o zamachu w Capaci (23 maja 1992 r.) i śmierci sędziego Giovanniego Falcone, jego żony Franceski Morvillo i ludzi z eskorty, otrzymał w swoim gabinecie. Podobno zbladł, gdyż zrozumiał, że to niweczy szansę na prezydenturę. Mafia wypowiedziała wojnę państwu i polityce, co było sygnałem, że stare układy runęły. Wkrótce potem Cosa Nostra zabiła sędziego Paola Borsellino i rozpoczęła serię zamachów w Rzymie i Florencji.
Gian Carlo Caselli został prokuratorem Palermo 15 stycznia 1993, w dzień aresztowania Toto Riiny. Zaraz po tym rozpoczęły się dochodzenia wobec Andreottiego dotyczące jego rzekomych powiązań z sycylijską mafią. W jego wyniku, na wniosek prokuratury uchylono immunitet parlamentarny wpływowemu senatorowi i stanął on przed sądem, oskarżony o współudział w organizacji przestępczej.
Choć wyrok pierwszej instancji, wydany 23 października 1999, był uniewinniający, ponieważ faktu stowarzyszenia mafijnego nie stwierdzono, sąd apelacyjny w orzeczeniu z dnia 2 maj 2003, dokonał podziału na dwa etapy, ustalając, że Andreotti "popełnił przestępstwo udziału w organizacji przestępczej (Cosa Nostra) przed 1980 rokiem". Przestępstwo to jednak uległo przedawnieniu. Po 1980 kontaktów Andreottiego z mafią nie udowodniono. Nie dowiedziono również, że miał miejsce rzekomy pocałunek polityka z ojcem chrzestnym, podczas spotkania w domu biznesmena Ignazia salvo na sycylii, co miało być dowodem, że Andreotti był "mężem honoru" (członkiem Cosy Nostry). Próbę udowodnienia tego faktu za wszelką cenę uznano za manipulację polityczną.

Niewygodny Mino Pecorelli

Andreotti został również oskarżony o udział w zabójstwie dziennikarza Mina Pecorellego, mającym miejsce 20 marca 1979 roku. Według sędziów śledczych, polityk nakazał zastrzelić redaktora Obserwatorium Politycznego, aby zatrzymać kompromitujące go publikacje prasowe. Pecorelli już opublikował wiadomości wrogie Andreottiemu w sprawie „afery Sifar“ (chodziło o nielegalne dossier zbierane przez wywiad wojskowy sifar dotyczące polityków, dziennikarzy, duchownych, a nawet papieża. Andreotti, który stał na czele ministerstwa obrony był odpowiedzialny za ich zniszczenie. Podejrzewa się, że część dokumentów nie została zniszczona lub została skopiowana i znalazła się w prywatnym archiwum polityka, który miał w ten sposób haki na wszystkich). Zorganizował również kampanię prasową na temat nielegalnego finansowania Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej oraz tajemnic związanych z porwaniem i zabójstwem byłego premiera Alda Moro w 1978 roku. W OP miał ukazać się artykuł dotyczący afery paliwowej, z wizerunkiem Andreottiego na okładce i tytułem "Czeki dla premiera", ale dziennikarz zgodził się zatrzymać publikację gazety tuż przed śmiercią.
W 1999 roku sąd przysięgłych w Perugii uniewinnił Andreottiego w pierwszej instancji. 17 listopada 2002 r. Sąd Apelacyjny uchylił jednak ten wyrok i skazał Badalamentiego (bossa Cosy Nostry) i Andreottiego na 24 lat więzienia za zabójstwo Pecorellego. W dniu 30 października 2003 r., Sąd Najwyższy anulował orzeczenie sądu apelacyjnego i wyrok uniewinniający wdany w pierwszej instancji stał się definitywny. Do tej pory nie ustalono, kto zabił dziennikarza i na czyje polecenie.

Przesłodzona kawa

Według Trybunałów w Perugii i w Palermo "Andreotti miał długoletnie relacje z wieloma ludźmi, którzy z różnych powodów byli zainteresowani sprawą Banca Privata Italiana (Włoski Bank Prywatny) należącego do bankiera i członka loży masońskiej P2 - Michele Sindona, oraz z samym Sindoną". Relacje te zostały zintensyfikowane w 1976 r., w momencie zapaści finansowej banków Sindony. Licio Gelli, szef loży P2, zaproponował ówczesnemu ministrowi obrony Andreottiemu plan uratowania bankiera. Wujek Juliusz zlecił nieoficjalnie senatorowi Gaetanowi Stammatiemu (związanemu z lożą P2) i Francowi Evangelisti przygotowanie projektu ratowania Włoskiego Banku Prywatnego, który został jednak odrzucony przez zastępcę dyrektora Banku Włoch. Później, Andreotti uzasadniał swoją chęć pomocy jedynie troską z powodów instytucjonalnych, a nie osobistych.
Sindona na progu bankructwa upozorował własne porwanie przez mafię, a następnie zlecił zabójstwo Giorgia Ambrosolego - likwidatora Włoskiego Banku Prywatnego. Po tych faktach i późniejszym aresztowaniu oraz ekstradycji, Andreotti publicznie zdystansował się od bankiera. O Ambrosolim natomiast powiedział: "Sam szukał śmierci" - co wzbudziło oburzenie i wiele polemik trwających do dziś. Polityk usprawiedliwiał się potem: "Chciałem odnieść się do poważnych zagrożeń, na które Ambrosoli świadomie był narażony przez trudną funkcję jaką piastował".
Sindona zmarł w więzieniu otruty cyjankiem wsypanym do kawy 22 marca 1986, dwa dni po skazaniu go na dożywocie za zabójstwo Ambrosolego. Śmierć uznano za samobójstwo, którego powodem miała być próba samootrucia, w nadziei ponownej ekstradycji do Stanów Zjednoczonych - kraju, z którym Włochy miały umowę o uwięzieniu bankiera uwarunkowanym jego bezpieczeństwem i ochroną. Sindona miał zatem popełnić błąd i przedawkować truciznę. Kto jednak i na czyje zlecenie załatwił mu ją, podsyłając w torebce cukru - do dziś nie wiadomo.

Mosty i haki

O Andreottim mówi się, że potrafił palić za sobą mosty we właściwym momencie i w  swoim długim życiu zrobił to na pewno trzy razy. Po raz pierwszy w 1974 roku, kiedy w sensacyjnym wywiadzie odciął się od „strategii napięcia“ i jej ultraprawicowego ideologa Guida Giannettiniego, informatora włoskich służb specjalnych poszukiwanego za zamach na Placu Fontana w Mediolanie. Drugi raz w 1990 roku, kiedy to ujawnił istnienie „Gladio“ – antykomunistycznej, tajnej, organizacji stay-behind Paktu Północnoatlantyckiego i upublicznił pierwszą, częściową listę jej członków. Trzeci - gdy po latach "przyjaznych stosunków" z sycylijskimi politykami i ich mafijnymi klientami, odwrócił się plecami do Cosa Nostry. Wyrok sądu mówi, że miało to miejsce przed 1980 rokiem. Niektórzy twierdzą, że dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, gdy Andreotti zdał sobie sprawę, że nie może powstrzymać Giovanniego Falcone i wpłynąć na wyroki wydane w 1987 roku w procesie mafijnym (tzw. maxi processo), w którym skazano 400 mafiozów. Pacta sunt servanda (umów się dotrzymuje). Gdy Cosa Nostra zorientowała się, że państwo próbuje wydać jej walkę, odpowiedziała militarnie rozpoczynając 12 marca 1992 roku od zabójstwa salva Limy w Palermo – polityka Demokracji Chrześcijańskiej i „konsula“ Andreottiego na sycylii, który utrzymywał kontakty z rodzinami mafijnymi.
Choć Andreottiego oskarżono o najgorsze rzeczy – trzeba mu przyznać, że zawsze bronił się z godnością. Wynajął najlepszych adwokatów, brał udział we wszystkich rozprawach, nie bał się zasiadać na ławie oskarżonych wraz z mafiozami i bronić się przed lawiną pomówień świadków koronnych.
Gdy po latach procesów został wreszcie uniewinniony, powrócił do polityki i do pisania. Był zawsze obecny w Parlamencie, udzielał się w Komisji Spraw Zagranicznych Senatu, gdzie dawał ważne rady. Brał udział w pracach Komisji ds. Mitrochina.
Juliusza Wielkiego na pewno rozliczy historia. Ciekawe, czego dowiemy się po latach o jego legendarnym archiwum pełnym dokumentów, w którym trzymał „haka“ na każdego.
Giulio Andreotti był esencją makiawelizmu. Wszystkie doktryny Niccolo Machiavellego wcielał w czyn: sztuka skutecznego działania musi być oddzielona od moralności, bo w polityce chodzi o skuteczność, a nie o czynienie dobra; mąż stanu, aby prowadzić skuteczną politykę, musi także sięgać po środki i metody sprzeczne z zasadami moralnymi; rządzenie powinno polegać na wytwarzaniu przeświadczenia, że działania rządzącego są w istocie dobre. Jego życie zostanie przebadana bardzo dokładnie, bo jest ono kluczem do poznania współczesnej historii Włoch.

Agnieszka Zakrzewicz 2013

PAPIEŻ i AGNOSTYK - spotkanie z Eugenio Scalfarim

Eugenio Scalfari. Foto A. Zakrzewicz

Biuro Prasowe Stolicy Apostolskiej usunęło 15 listopada 2013 roku, ze swej strony internetowej tekst wywiadu Eugenia Scalfari z papieżem Franciszkiem. Założyciel włoskiego dziennika "La Repubblica" opowiedział swoją wersję całej historii.

 




Jak Eugenio Scalfari "zmanipulował" wywiad z papieżem – czyli dialog pomiędzy wierzącymi i niewierzącymi

Rozmowa Scalfariego z Franciszkiem została opublikowana 1 października 2013 roku przez liberalno-lewicowy dziennik "La Repubblica", przedrukował ją również watykański dziennik "L'Osservatore Romano" i zamieścił portal watykański www.vaticano.va. Na kanwie korespondencji Eugenia Scalfariego z papieżem Franciszkiem publikowanej na łamach tej gazety ukazała się również książka "Dialogo tra credenti e non credenti" (Dialog pomiędzy wierzącymi i niewierzącymi).
Już od samego początku publikacja rozmowy Scalfariego z Franciszkiem wywołała duże niezadowolenie w Kurii Rzymskiej i wśród licznych komentatorów katolickich. Sprawiała wrażenie, iż papież powiedział w niej zbyt wiele mocnych rzeczy, niezgodnych również z magisterium Kościoła i to - w dodatku - w duchu laickim. Wiarygodność niektórych przytaczanych faktów dotyczących momentu mistycznego, jaki przeżył Franciszek, zakwestionowali kardynałowie obecni na konklawe. Gorącą polemikę wzbudziły zdania ujęte w cudzysłów – zwłaszcza te mówiące o tym, że "niektórzy wysocy dostojnicy kościelni są dworzanami, a dwór to trąd papiestwa” i dotyczące "moralnego sumienia ateistów". 
Po artykułach, które ukazały się we włoskich prawicowych gazetach "Libero" i "Foglio" (autorem jednego z nich był Antonio Socci), Watykan zdecydował się usunąć ze swojej oficjalnej strony ten kontrowersyjny wywiad.

Scalfari przyznał się sam

- Mój dialog z papieżem jest podpisany przeze mnie, nie przez papieża, więc jeśli ktoś go zdejmuje z portalu watykańskiego nie stanowi to dla mnie żadnego problemu. - tłumaczył Eugenio Scalfari podczas spotkania z korespondentami w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Zagranicznych w Rzymie, które odbyło się 21 listopada 2013 r. – i na którym byłam obecna jako jedyny polski dziennikarz.
Scalfari powiedział, że w trakcie rozmowy z papieżem nie nagrywał nic, ani nie robił notatek - lecz zapamiętywał wszystko. Robi tak od czterdziestu lat, starając się zawsze przelać na papier nie tyle wierne słowa swoich rozmówców, co istotę ich wypowiedzi.  Założyciel włoskiego dziennika "La Repubblica" przyznał, że "wziął w cudzysłów" zdania, bo niektóre z nich w rzeczywistości papież nigdy nie wypowiedział. Opowiedział też kilka ciekawostek ze spotkania, które jako niewierzący odbył z głową Kościoła.
- Papież przyjął mnie w jednej z sal hotelu świętej Marty. Usiedliśmy na krzesłach postawionych koło siebie. Wtedy powiedziałem, że jeżeli mamy rozmawiać to może ja przestawię moje, bo inaczej dostaniemy skrętu szyi. - Scalfari relacjonował podczas konferencji.
Franciszek odpowiedział mu wtedy: "Ma Pan rację. To ja przestawię krzesło, bo pan jest starszy".  W końcu każdy z rozmówców przestawił swoje.
- "Chce się Pan czegoś napić" - zapytał papież. "Szklankę wody" - powiedziałem. Myślałem, że ma jakiś dzwoneczek, aby ktoś nas obsłużył. Tymczasem on się sam podniósł, otworzył drzwi i poprosił aby przyniesiono nam dwie szklanki wody. Zapytał stojąc w progu, czy życzę sobie również kawę. "Nie dziękuję. Nie pijam kawy." - "Nie, kawy nie chce!" - powiedział. Bergoglio jest właśnie taki bezpośredni. - tłumaczył nestor włoskiego dziennikarstwa, wyraźnie zafascynowany argentyńskim papieżem.

Poprosił o zgodę na publikację i autoryzację

Choć mówi się o tym, że spotkanie Franciszka z Eugenio Scalfarim miało ewidentny charakter prywatny i później rozmowa została przerobiona w wywiad, wbrew woli papieża - co podkreślił francuski dziennik "Le Figaro" - Scalfari powiedział, że poinformował papieża o zamiarze opublikowania rozmowy i Bergoglio się na to zgodził, wyrażając swoje zaufanie do dziennikarza. Przed publikacją założyciel "La Repubblica" wysłał wywiad do autoryzacji do papieskiego sekretarza, ks. Alfreda Xuereb, prosząc by Ojciec Święty go przeczytał. Po dwóch telefonach Scalfari otrzymał "zielone światło", choć papież prawdopodobnie nie miał czasu nawet przejrzeć tekstu przed publikacją.
Jak przypomina Sandro Magister, watykanista włoskiego tygodnika „L’Espresso”, który też pisał o całej sprawie - dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, ks. Federico Lombardi potwierdził, że wywiad oddawał wiernie myśl papieża i był „wiarygodny w swym ogólnym sensie”, a także został opublikowany przez „L’Osservatore Romano” i na watykańskiej stronie internetowej, tak jak inne dokumenty i przemówienia papieskie. Przypuszcza jednak, że w ciągu następnych tygodni papież musiał zdać sobie sprawę, że taka forma wypowiedzi nie jest najlepsza i całkowicie zgodna z nauczaniem Kościoła. Dlatego wywiad został usunięty ze strony internetowej Stolicy Apostolskiej - jak wyjaśnił ojciec Lombardi zrobiono tak ze względu „na naturę tego tekstu”, a także „dyskusję dotyczące jego wartości”. Wiadomo z niedyskrecji, że decyzja wyszła nie od samego papieża, lecz z Sekretariatu Stanu.

Papież nie odciął się od wywiadu

- Zostałem oskarżony o pewne naiwne interpretacje doktryny Kościoła. Oczywiście nie jestem znawcą wszystkich Pism Świętych. - mówił Scalfari odnosząc się do artykułu Socciego i dodał: - Dziennik "Libero" opowiedział całą tę historię, jakby papież odciął się całkowicie od tego wywiadu, co jest nieprawdą. Przyniosłem więc list, który otrzymałem od  Franciszka pod koniec października - bo my od czasu do czasu z papieżem piszemy do siebie. Miałem też okazję spotkać go już po tym wszystkim przy okazji wizyty na Kwirynale złożonej prezydentowi Republiki Włoskiej. Papież wraz z prezydentem Giorgiem Napolitano i żoną Clio, witali się na osobności z grupą pięciu przedstawicieli inteligencji włoskiej, w której ja też byłem. Kiedy nadeszła moja kolej Franciszek powiedział: "Kiedy się znowu spotkamy?". Ja odpowiedziałem, że w liście, który do mnie napisał, sam podkreślił, że spotkamy się jeżeli Opatrzność zechce. Papież odpowiedział mi: "Oczywiście jesteśmy w rękach Opatrzności i ja mam nadzieję, że Pan odwiedzi mnie szybko, bo to znaczy, że wreszcie znajdę wolną chwilę."
Eugenio Scalfari podkreślił jednak, że wie dobrze, iż kiedy papież mówi: "Zobaczymy czy Opatrzność pozwoli mi znaleźć wolną chwilę" - jego zdaniem znaczy to, że do spotkania nie dojdzie zbyt szybko. Wiekowy dziennikarz opowiedział przy okazji także o swoich rozmowach z kardynałem Martinim, które odbywały się raz w roku i też stały się książką „Conversazioni con Carlo Maria Martini” (Rozmowy z Carlo Maria Martinim).
- Kardynał był już po tracheotomii i nie mógł mówić. Brat Damiano, młody jezuita, który mu pomagał, czytał z jego ust, gdy rozmawialiśmy. W tej sytuacji nie potrafiłem powstrzymać łez, a Martini szeptał: niech się Pan uspokoi. – wspominał współzałożyciel „La Repubblica”.

Dialog niewierzącego z wierzącym

 Jak wielokrotnie podkreślał kardynał Gianfranco Ravasi - przewodniczący Papieskiej Rady Kultury - nowością pontyfikatu Franciszka jest dialog ze wszystkimi, a jednym z jego elementów jest dialog z niewierzącymi. Korespondencja i spotkanie Franciszka ze Scalfarim, który jest zdeklarowanym ateistą, był właśnie taką próbą otwarcia i porozumienia się, z jednej i drugiej strony. Nie jest to pierwsza próba - już za pontyfikatu Jana Pawła II miało miejsce otwarcie się najwyższej hierarchii Kościoła na konfrontację publiczną z przedstawicielami kultury laickiej, a nawet radykalnymi i wojującymi ateistami - czego wybitnym przykładem była dysputa pomiędzy Paolo Floresem d'Arcaisem (filozofem i dziennikarzem włoskim) a kardynałem Jozephem Ratzingerem (przyszłym papieżem), która odbyła się w 2000 roku w Rzymie. Szybko jednak Kościół wycofał się z tej drogi, twierdząc, że to ateiści nie są otwarci na dialog, widząc, że nie chcą się nawrócić.
 - Papież Franciszek powiedział mi wyraźnie: "Każdy z nas ma własną wizję Dobra i Zła, i musi wybierać Dobro i walczyć ze Złem tak, jak je pojmuje. Wystarczyłoby tyle, aby polepszyć świat."  - a więc nawet niewierzący może zgodnie z własnym sumieniem osądzać co jest dobre, a co złe. Otrzyma przebaczenie boskie jeżeli czyni dobro. Również niewierzący - a tym bardziej wierzący - ma prawo wybierać zgodnie z własną oceną moralną. - wytłumaczył Scalfari na spotkaniu z dziennikarzami zagranicznymi.
 I w rzeczywistości - jak podkreślił Vatican Insider - to właśnie ten punkt dotyczący "moralnego sumienia ateistów", wzbudził gorącą dyskusję w Kurii i został uznany za niezgodny z nauczaniem Kościoła.
Już w maju 2013 roku, w dwa miesiące po wyborze, Franciszek obiecał Raj wszystkim zaangażowanym w czynienie dobra - w tym także ateistom. Papież powiedział wtedy podczas homilii, że "Pan odkupił nas wszystkich krwią Chrystusa: wszystkich, nie tylko katolików, ale także ateistów". Dodał, że to przykazanie czynienia dobra "jest piękną drogą do pokoju".
Po burzy, która również wtedy przetoczyła się przez światowe media, Watykan wydał oficjalny komunikat i sprostował papieża. Ksiądz Thomas Rosica wyjaśnił, że "ateiści idą do piekła, jeśli nie akceptują Jezusa Chrystusa, jako Pana i Zbawiciela" i że ci, którzy znają naukę Kościoła katolickiego "nie mogą zostać zbawieni dopóki nie wprowadzą tych nauk w życie".
          
 Kto kogo pierwszy nawróci?
          
 W rozmowie ze Scalfarim, Bergoglio powiedział, że prozelityzm jest głupstwem oraz że także on staje się antyklerykałem, gdy spotyka zagorzałych klerykałów. To oczywiście bardzo szokujące słowa jak na papieża i nie dziwi, że wielu się nie spodobały.
Kiedy zwierzchnik Kościoła katolickiego, który najbardziej lubi tytułować się Biskupem Rzymu, przyjmował  włoskiego dziennikarza - zażartował, że niektórzy jego współpracownicy ostrzegali go, iż Scalfari może go nawrócić. "Wasza Świątobliwość także moi przyjaciele mówili, żebym uważał, bo możecie mnie nawrócić" - odpowiedział mu współzałożyciel "La Repubblica".
Trudno się dziwić, że wiekowy Eugenio Scalfari u schyłku swojego życia staje się bardziej agnostykiem niż niewierzącym - ale stanowisko Kościoła w sprawie ateistów jest od wieków jasne i należy wątpić, że się zmieni - ateiści nie mogą iść do Nieba, jeśli nie dokonają szczerej skruchy za grzechy i odbędą pokutę. Zresztą - czy ateiści mają prawo oczekiwać by Kościół się zmienił, zwłaszcza zgodnie z ich wizją?
Rozważając o próbie porozumienia się pomiędzy zatwardziałymi ateistami i klerykałami, nie sposób nie przypomnieć "Dialogu między księdzem a umierającym" markiza D. A. F. de Sade:
"Ksiądz: Mój synu, czyż w godzinie śmierci, gdy spada zasłona ułudy, odsłaniając sprowadzonemu na złą drogę człowiekowi jedynie straszliwy obraz jego błędów i występków, nie żałujesz ogromu swej rozwiązłości, do której popchnęły cię ludzka słabość i ułomność?
Umierający: Tak, przyjacielu, żałuję.
Ksiądz: Dobrze, a więc w tej krótkiej chwili, jaka ci jeszcze pozostała, skorzystaj z fortunnych wyrzutów sumienia, by uzyskać od niebios całkowite odpuszczenie grzechów, pamiętając wszak, że przebaczenie Wiekuiste zapewni ci jedynie przenajświętszy sakrament pokuty.
Umierający: Nie rozumiem cię, tak jak ty mnie nie zrozumiałeś."
Mnie osobiście, jako ateistce, katolickie Piekło nie jest straszne - bo preferuję je ze względu na klimat. Obawiam się tylko jednego - że spotkam tam zbyt wielu katolików i klerykałów, którzy wykorzystywali zawsze religię i Boga do własnych celów, i zamiast Dobra czynili Zło.
             
Papież mnie nie pobłogosławił

- Kiedy się rozstawaliśmy, papież powiedział, że mnie odprowadzi. Trzeba było zejść po schodkach, ja zwykle chodzę pomagając sobie laską, bo w wieku dziewięćdziesięciu lat mam słabe nogi. Franciszek odprowadził mnie aż do samochodu. Powiedziałem wtedy: "Wasza Świątobliwość, nie wiem czy będzie miał jeszcze możliwość i wolę, aby spotkać się ze mną. Jeżeli jednak to nastąpi, ja chciałbym porozmawiać o roli kobiety.
- Brawo. Kościół. - odpowiedział papież.
- W jakim sensie? - zapytałem.
- Kościół jest kobietą, bo to słowo rodzaju żeńskiego. - zauważył papież."
Opowiedział Eugenio Scalfari, dodając, że papież go nie pobłogosławił, do ostatniego momentu pozostał z podniesioną ręką, nie czyniąc znaku krzyża. Wiekowy dziennikarz pomachał Jego Świątobliwości przez okno i powiedział do kierowcy: "Pośpiesz się, jedziemy, bo papież stoi i czeka."
Wtedy Bergoglio dodał na pożegnanie: "Niech się Pan za mnie modli, bo ja będę modlił się za Pana". Scalfari odpowiedział: "Wasza Świątobliwość wie, że ja nie modlę się, ale będę zawsze towarzyszył jej moimi dobrymi myślami."

© Agnieszka Zakrzewicz 2013

KÓŁKA GRANIASTE - rozmowa z Nannim Morettim

Nanni Moretti
- Jest pan nie tylko znanym reżyserem, również liderem opozycji obywatelskiej, która rozpoczęła się od korowodów ludzi trzymających się za ręce i tańczących wokół instytucji: senatu, budynku telewizji, ministerstw. Pomysł na protesty „kółek graniastych” narodził się w pańskim kinie Sacher. Sacher to czekoladowy tort, który pan tak lubi, „kółka graniaste”, to jednak zabawa dla dzieci….

- Nie rozumiem, dlaczego ten termin budzi tyle emocji. Zaczęło się od zabawy - teraz jednak jest nas już tak wielu, że nie da się robić kółek, lecz klasyczne manifestacje. Najpierw protesty organizowały Silvia Bonucci i Marina Astrologo, teraz we Włoszech wiele innych osób mówi o polityce. Jedni interesują się problemem emigracji, czyli ustawą Bossi-Fini, która identyfikuje obcokrajowców poprzez odciski palców, drudzy - palącymi problemami sprawiedliwości, szkołą. Jesteśmy mniej senni. Rezultaty ostatnich wyborów we Włoszech były korzystne dla opozycji dzięki wielkiej manifestacji związków zawodowych CIGL przeciwko zwalnianiu bez uzasadnionej przyczyny oraz protestom „kółek graniastych”.

- Nosi się pan z zamiarem założenia partii politycznej?

- Nie jesteśmy zalążkiem nowej, kolejnej partii. Jesteśmy ruchem, który chce pobudzać istniejące już partie i politykę profesjonalną. Chcę być żądłem. Była nas garstka - kilka osób w Rzymie, kilka w Mediolanie, które zdecydowały się dać przykład. Spodziewaliśmy się, że na pierwszą, ogólnokrajową manifestację „kółek graniastych”, 14 września 2002 r., do Rzymu przybędzie 100 tys. osób. Z własnej inicjatywy i za własne pieniądze przybyło osiem razy tyle.

- W jednym ze swoich filmów, „Kwiecień”, wypowiedział pan zdanie, które stało się ostatnio mottem elektoratu lewicowego: „D’Alema, powiedz wreszcie coś lewicowego!”. Wystąpienie na placu Navona (2 lutego 2002 r.), krytykujące za marazm przede wszystkim klasę polityczną reprezentującą włoską centrolewicę, było zaplanowane?

- Nie. Było spontaniczne. Podczas manifestacji stanąłem na trybunie, gdyż mój stan ducha był taki sam, jak wszystkich wyborców lewicy. Byłem niezadowolony i zawiedziony. Widząc kilka tysięcy osób zgromadzonych na placu, zalazłem w sobie silę, by to uczynić. Nie planowałem tego wcześniej i dla mnie samego było to zaskoczeniem.

- Niektórzy politycy włoskiej lewicy poczuli się jednak dotknięci i postrzegają pana jako zagrożenie. D’Alema nie przybył na manifestację.

- W „Drogi dzienniku”’ opowiadam historię mojej choroby nowotworowej, którą przezwyciężyłem. Od tamtego czasu nauczyłem się dwóch rzeczy: wypić rano, zaraz po przebudzeniu, szklankę wody (nie wiem dlaczego, ale to dobrze robi), i że lekarze nie umieją słuchać pacjentów. Moim zdaniem, dobry lekarz powinien słuchać pacjenta. Dobry polityk powinien słuchać wyborców.
Politycy lewicy przez miesiące trwali w marazmie, ale również my, wyborcy-obywatele, przysnęliśmy w ostatnim okresie. Nie chcemy zastąpić polityków profesjonalnych. Nikt z nas nie ma zamiaru robić kariery w tej dziedzinie, bo każdy ma swój zawód, który kocha. Poprzez nasze manifestacje poruszyliśmy opinię publiczną, daliśmy trochę wiary w samych siebie politykom, którzy ją tracili. Pod koniec czerwca dali nam sygnał, że jest możliwość zbudowania prawdziwej opozycji - oni będą walczyć w parlamencie, a my będziemy ich wspierać. Na manifestacji przed Senatem (31 lipca 2002 r.), przeciwko ustawie przywracającej „uzasadnione podejrzenie stronniczości sędziów”, po raz pierwszy przedstawiciele ruchów obywatelskich i politycy przemawiali nie z trybuny, ale z drabiny, którą przynieśliśmy z domu. Nie było to oblężenie, jak stwierdziła prawicowa większość otaczająca senat kordonem policji, który miał bronić rząd przed nami. Była to pacyfistyczna, wesoła manifestacja, jakich -miejmy nadzieję - we Włoszech będzie jeszcze wiele. Na placu Navona mówiliśmy do lewicowej klasy politycznej, która była w stanie szoku po przegranych wyborach w maju 2001 r., kiedy to Berlusconi odniósł miażdżące zwycięstwo. Teraz prowadzimy dialog z politykami bardziej energicznymi, którzy uwierzyli w swoje siły.

- „Kółka graniaste” mają charakter lewicowy czy „antyberluscoński”?

- Na pierwsze manifestacje „kółek graniastych”, które bez wątpienia były polityczne, przychodziły osoby zaopatrzone w sztandary swoich partii. Organizatorzy prosili o ich zwinięcie, aby zakomunikować wizualnie, że są to manifestacje odmienne od dotychczasowych, które w teorii (mam nadzieję ,że również w praktyce), docierały do wyborców centroprawicy, gdyż problem sprawiedliwości, szkoły publicznej i monopolu informacji dotyczy wszystkich obywateli.
Ważne, że nie tylko wyborcom lewicy wydaje się, że Berlusconi - wybrany na premiera, który ma realizować politykę centroprawicy - na pierwszym miejscu stawia ustawy, które faworyzują jego samego, jego osobiste interesy lub grupy przyjaciół. Nie było mowy o tym w „kontrakcie z Włochami”, jaki podpisał podczas programu telewizyjnego. Myślę, że Berlusconi został wybrany jako polityk centroprawicy - dlatego zaskakuje nas tak bardzo, że w ostatnich latach włoskie partie prawicowe, które weszły w koalicję z Forza Italia, nie tylko nie potrafią być autonomiczne politycznie, ale też nie potrafią uniezależnić się od interesów Berlusconiego. Fakt, że partie - mające długi staż polityczny i inną identyfikację niż „przedsiębiorstwo” - podporządkowały się pseudopolitycznym improwizacjom biznesmena, był dla elektoratu prawicy niemiłą niespodzianką. Oczywiście najważniejszy jest konflikt interesów premiera i monopolizacja informacji. Jako premier biznesmen, kontroluje we Włoszech niemal całą telewizję. Z siedmiu kanałów ogólnokrajowych, trzy są jego własnością, czyli ma nad nimi władzę polityczna. Trudno jest przyznać się do tego, że Włochy muszą zdać egzamin powtórkowy z abecadła demokracji.

- Dlaczego więc Włosi nie zrobią rewolucji?

- Jest to pora na ruch sieci, stowarzyszeń obywatelskich, ludzi, którzy sami zdecydowali się zabrać głos. Niechętnie używam nazwy, jaka przylgnęła do tego typu ruchu: społeczeństwo obywatelskie (po włosku: społeczeństwo cywilne), tak jakby pozostali nie byli obywatelami, nie byli cywilizowani. Manifestacja rzymska w historycznym miejscu lewicy włoskiej - na placu św. Jana, pod Lateranem - miała połączyć wszystkie stowarzyszenia, które wzięły w niej udział, a do tej pory działały spontanicznie i samodzielnie, zajmując się różnymi problemami. Mam nadzieję, że był to moment przełomowy - pełne przebudzenie.

- Wydaje mi się, że nie tylko politycy, ale i intelektualiści przysnęli we Włoszech…

- Jeszcze rok temu, gdyby ktoś mi powiedział, że zrobię wszystko to, co zrobiłem, odpowiedziałbym: zgłupiałeś! Mylisz mnie z kimś innym. Zrobiłem to, bo za miesiąc, za rok - gdybym nie zareagował na aktualną sytuacje we Włoszech, wstydziłbym się bardzo samego siebie.

- Intelektualiści ponoszą jednak część odpowiedzialności. Spełniają określoną rolę. Jakie jest ich zadanie?

- Jakie jest zadnie tzw. intelektualistów, artystów, pisarzy, reżyserów, profesorów? Mogą proponować swoje przemyślenia i kontrpropozycje. We współczesnych, ugruntowanych demokracjach, istnieje grupa polityków zawodowych, którym my wszyscy - czyli wyborcy - dajemy pracę. To oni mają wypracowywać programy polityczne i działać wewnątrz tkanki społecznej, budując bloki wyborcze, dzięki którym wygrywają wybory i zdobywają władzę w kraju. Dostają za to pensje. My, wyborcy, dajemy im kredyt zaufania głosując na nich. Moim zdaniem, jeżeli intelektualiści przejmują rolę liderów politycznych to znak, że w mechanizmie demokratycznym coś nie funkcjonuje. Świat sztuki i kultury może podsuwać idee, nie może jednak zastępowa polityki zawodowej, w demokracji rozwiniętej i w społeczeństwie wysoce wyspecjalizowanym.
Ja zaangażowałem się politycznie w tych miesiącach nie jako reżyser, lecz jako obywatel. Nie jako intelektualista, lecz jako członek społeczeństwa. Często dziennikarze francuscy pytają mnie o to, jaka jest rola intelektualisty. Odpowiadam: nie wiem… Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie przede wszystkim dlatego, że ja nie czuję się intelektualistą. Jestem reżyserem, robię filmy, produkuję je, wyświetlam w moim kinie Sacher - nie sprzedaję tylko pop cornu… Od pierwszego mojego wystąpienia politycznego zapowiedziałem, że nie zmienię zawodu. Nie chcę zmieniać pracy, która mi się podoba, na taką, jaka mi się nie podobna.
Ludzi sztuki i kultury często obarcza się odpowiedzialnością moralną, oczekuje się od nich gestów i czynów heroicznych. Tak naprawę, oni nie mogą więcej, niż to co robią. Nas jest niewielu. Nie dysponujemy środkami materialnymi i medialnymi, jakimi dysponuje Berlusconi. Robimy wszystko, co możemy. Sprawiliśmy, że opozycja stała się widoczna, protestowaliśmy przeciwko każdemu palącemu problemowi, uwidaczniając niesprawiedliwe posunięcia rządu, zorganizowaliśmy manifestację ogólnokrajową, zorganizowaliśmy sieć „kolek graniastych” w prawie wszystkich krajach UE. Zrobiliśmy to wszystko w niespełna rok… Czego można wymagać więcej od intelektualisty-artysty?

- Jaka jest więc rola intelektualisty-artysty we współczesnym świecie?

- Przede wszystkim reżyserzy nie powinni robić brzydkich filmów politycznych, a pisarze pisać brzydkich książek o polityce. Powinni robić dobre rzeczy bez klasyfikowania argumentów: polityka-seria A, miłość- seria B, codzienność- seria C. Nie ma tematów bardziej lub mniej ważnych. Rola intelektualisty-artysty jest tylko jedna: wykonywać dobrze swoją pracę. Ja odgraniczyłem swoje zaangażowanie obywatelskie od pracy twórczej. Projekty, jakie miałem w głowie przed tym „politycznym” nawiasem, pozostały te same, a ten okres na pewno nie zmieni mojej twórczości. Myślę, że ja, Nanni Moretti w ciągu 25 lat robienia filmów, odpowiedziałem nimi i moją postawą na to pytanie. Nigdy nie robiłem filmów manicheistycznych, w których coś było dobre, a coś złe - filmów propagandowych. Zamiast występować przeciwko moim przeciwnikom politycznym, w moich filmach krytykowałem i żartowałem z mojego świata politycznego, z moich ideałów, z mojego środowiska. Dlatego uchylam się od odpowiedzi na pytanie o rolę intelektualisty, gdyż nie mówię w ich imieniu, lecz jak zawsze - we własnym.

- Na ekrany polskich kin wchodzi pański film nagrodzony w Cannes – „Pokój syna”. Co może pan powiedzieć polskiej publiczności o tym filmie?

- Ja bardzo nie chętnie mówię o moich filmach, gdyż uważam, że filmy się ogląda, a nie opowiada. Ten film jest dla mnie bardzo ważny. Pracowałem nad nim długo i jestem z nim związany emocjonalnie. Dlaczego? Myślę, że po obejrzeniu widz to zrozumie. Teraz jest mi trudno przejść do kolejnego - nie czuję się jeszcze gotowy.

- Nowa ekipa polityczna nie wydaje się być zainteresowana promocją pańskich filmów ani w kraju, ani poza jego granicami. Czy przyjedzie pan do Polski, gdzie wielu kinomanów bardzo chętnie by się z panem spotkało?

- Byłem w Polsce osiem lat temu, na premierze filmu „Drogi dzienniku”. Wtedy po raz ostatni widziałem Kieślowskiego. Żywię nadzieję, że pozytywny stosunek polskiej publiczności do moich filmów nie zmieni się. A moja wizyta w Polsce nie zależy przecież jedynie ode mnie.

© AGNIESZKA ZAKRZEWICZ, 2003

GODZINA RELIGII - Marco Bellocchio


Marco Bellocchio
Ernesto Picciafuoco jest uznanym malarzem, ilustrującym bajki dla dzieci. Żyje w separacji ze swoją żoną Ireną i stara się być dobrym ojcem dla ich syna Leonarda. Pewnego dnia, do jego pracowni wchodzi Don Pugni, sekretarz kardynała Piumini i oznajmia Ernestowi, że jego matka zostanie świętą... Głównemu bohaterowi grunt usuwa się spod nóg - nie tylko nie wiedział nic o procesie beatyfikacyjnym swojej własnej matki zamordowanej przez brata chorego psychicznie, który cała rodzina organizowała od trzech lat - odkrył również, że chcą go nawrócić...

„Kryminał duszy” - tak krytycy określili ostatnie dzieło Marco Bellocchia - najbardziej antykonformistycznego spośród reżyserów włoskich. - Jest to film, w stosunku do którego z trudnością mówię o reżyserii, obrazie i kolorach, montażu, muzyce - to jest o języku filmowym wyróżniającym indywidualny styl. Mój styl przychodzi później. Na pierwszym miejscu jest historia, którą opowiadam i która narodziła się z absurdalnej wizji: do zwykłego człowieka, artysty i ateisty przychodzi ksiądz z wezwaniem na proces kanoniczny, beatyfikujący jego matkę. - powiedział Bellocchio, na spotkaniu po projekcji w Rzymie.
Ateista Ernesto Picciafuoco przeżywa kryzys i wpada w depresję. Wszyscy - to jest była żona, przyjaciele, bliska i dalsza rodzina należąca do podupadłej „czarnej arystokracji” rzymskiej, związanej z Watykanem, ksiądz Pugni i kardynał Piumini - wymagają od niego w końcu tak niewiele: ma wystąpić w roli świadka w procesie kanonicznym i zeznać, że starszy brat cierpiący od dzieciństwa na chorobę psychiczną, zasztyletował własną matkę, bo upominała go by nie bluźnił... Będzie to dowód „męczeństwa w imię wiary”. Nawet lepiej, że świadek jest ateistą - jest bardziej wiarygodny.

Ernesto spotyka się z kardynałem Piuminim w „Hotelu Biednych”, gdzie śpią i żywią się bezdomni Rzymu. Podczas krótkiej rozmowy o cnotach swojej matki przypomina sobie dzieciństwo. Mówi kardynałowi (promotorowi beatyfikacji), że tak na prawdę to wszyscy synowie nienawidzili kandydatki na świętą. Matka była kobietą głupią i nie okazywała im swoich uczuć. Godzinami, płacząc i lamentując klęczała pod drzwiami starszego brata, który nie mogąc tego wytrzymać krzyczał: Porco Dio! Porca Madonna!
Ze względu na te słowa, które we Włoszech słyszy się często na ulicy - projekcja „Godziny religii” w kinach została dozwolona od lat 14, a film będzie wyświetlany w telewizji tylko w godzinach wieczornych. - Nie sądzę aby dzieci mogły zrozumieć ten film, choć dziecko jest jednym z bohaterów. Również nie jest to film, który ogląda się po dzienniku, przy kolacji. Jest to film trudny, mogący spotkać się z krytyką. Najbardziej jednak zaskoczyła mnie uwaga pewnego księdza, który powiedział, że intensywność tej sceny kazała mu odczuć przekleństwo nie jako obrazę Boga, lecz jako krzyk bólu przepełniony religijnością - prawie jak deklarację wiary. - Powiedział reżyser zapytany czy uważa to za formę cenzury. 

Tymczasem rodzina malarza przygotowuje się do beatyfikacji i do tego by czerpać z niej korzyści. Ciotka Maria, która z cynizmem przez całe życie udawała dewotkę, kieruje produkcją obrazków świętych i plakatów. W jej domu odbywa się sesja fotograficzna, z aktorką ucharakteryzowaną na matkę, w białej sukni i z plamą krwi na wysokości serca. Inny aktor przeszywa ją kuchennym nożem. Ciotka Maria namawia Ernesta do tego by się nawrócił. Ten akt byłby dla sądu eklezjastycznego najlepszym dowodem na świętość jego matki. Świętość, która całej rodzinie jest potrzebna, gdyż podreperuje jej pozycję i sytuację finansową.
Malarz zostaje również uświadomiony, że w dalszym ciągu jest żonaty, gdyż dla Kościoła związek małżeński jest nierozwiązywalny. Dla Ernesta wspólna droga dwojga ludzi kończy się, gdy razem nie mogą iść nią dalej. 

Mały Leonardo - syn Ernesta i Ireny żyjących w separacji już od kilku lat wykazuje szczególne zainteresowanie religią. Matka obserwuje, że często rozmawia sam ze sobą, próbując odpędzić Boga, który jest z nim zawsze i na wszystko patrzy. Żona prosi Ernesta, by poszedł do szkoły porozmawiać z katechetką. Bohater spotyka tam młodą, ładną dziewczynę i nie ukrywa zdumienia, gdyż był uprzedzony i przekonany, że wszystkie nauczycielki religii są brzydkie. Zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia i rozpoczyna romans, gdy dziewczyna odwiedza go w pracowni. W roztargnieniu, zostawia zawsze uchylone drzwi, by spotkać ją po powrocie już w środku, jak zjawę. Do końca jednak nie wiadomo czy jest ona aniołem stróżem, chroniącym go w chwili depresji, czy też agentem Opus Dei, przysłanym przez ciotkę.
Właśnie u ciotki Marii, zatwardziały ateista syn przyszłej świętej odkrywa, że ma uśmiech swojej matki. Ten sam bezsensowny grymas ust, którym odpowiada na wszystko i który staje się przyczyną wyzwania na pojedynek z księciem Bulla.
„Uśmiech mojej matki” - taki podtytuł nosi film w wersji włoskiej i reżyser długo wahał się z wyborem między nim, a „Godziną religii”, bo motywem przewodnim całej jego opowieści jest właśnie ten uśmiech, symbolizujący wszystko to, czego bohater nie akceptuje. Ernesto myśli o tym w szpitalu, przy łóżku brata matkobójcy, który pytany o świętą, wydaje z siebie przeraźliwy krzyk i bluźnierstwo...

W filmie Marco Bellocchia nie ma jednak nic, co mogłoby być obrazoburcze lub obrażać uczucia religijne. Wręcz przeciwnie - jest wiele przejawów chrześcijaństwa, jego różnych oblicz zasługujących na respekt ateisty - na przykład przepiękna scena pokazująca bezdomnych żyjący pod kolumnadą San Pietro, którymi Watykan się opiekuje. Zresztą w „Godzinie religii” jest wiele pięknych, poetyckich scen, pełnych pastelowych kolorów i szczególnego światła. Reżyser doskonale miesza materię i ducha, nadając dziełu charakter abstrakcyjny i konkretny, pesymistyczny i optymistyczny, sentymentalny i cyniczny jednocześnie. Udaje mu się to również dzięki znakomitej kreacji Sergia Castellitto, który wcielił się w rolę głównego bohatera ciałem i duszą oraz bardzo wyrazistej grze wszystkich postaci (wśród nich także prawdziwe ciotki Bellocchia). Film minimalistyczny, nakręcony przy małym nakładzie środków, jednak z elegancją i operując językiem filmowym wyróżniającym indywidualny mistrzowski styl.

Przez moment, Ernesto Picciafuoco, artysta i ateista, zwykły człowiek żyjący w swoim świecie i według swoich reguł moralnych gubi się we lepkiej mgle insynuacji i mizernych korzyści, jakie mógłby wyciągnąć z beatyfikacji swojej matki. Sumienie ateisty budzi się jednak w ostatnim momencie. Odpowiedź na psychiczną opresję nie jest gwałtowna, jak ta brata matkobójcy. Ernesto wyraża swoją opozycję przez jeden mały gest: zamiast iść z synem na audiencję do papieża, wraz z całą rodziną, księdzem Pugni i kardynałem Piuminim, odprowadza dziecko do szkoły. Wychodzi z obcego, nierozumianego i obojętnego mu świata, życząc sobie aby respektowano również jego przestrzeń... - Ja sympatyzuję z bohaterem, z którym w dużej części się utożsamiam i wraz z nim przebywam tę uciążliwą drogę całkowitej separacji od tego co nie jest zgodne z moją moralnością - podsumował reżyser.

© AGNIESZKA ZAKRZEWICZ, 2003